Poznaliśmy finalistów Pekao S.A. Pucharu Polski! W niedzielnym finale zmierzą się ekipy Górnika Wałbrzych oraz Kinga Szczecin. Górnik w pierwszym półfinałowym starciu wręcz zdeklasował PGE Start Lublin 88:60, natomiast King w ostatnim sobotnim spotkaniu w Arenie Sosnowiec po pasjonującej końcówce okazał się lepszy od lidera Orlen Basket Ligi, Anwilu Włocławek. 

PGE Start Lublin – Górnik Zamek Książ Wałbrzych 60:88 (12:17, 16:25, 12:22, 20:24)

Fot. Orlen Basket Liga

Pojedynek jednej z lepszych ofensyw ligi (Start) z czołową defensywą polskiej ekstraklasy (Górnik) zapowiadał się dość interesująco. Górnik mierzył się z ekipą z Lublina już dwukrotnie w tym sezonie i za każdym razem schodził z parkietu jako zwycięzca. Wałbrzyszanie pokazali, że mają patent na drużynę prowadzoną przez Wojciecha Kamińskiego, która przez większą część sobotniego starcia wyglądała na wystraszoną i bardzo nieuporządkowaną.

Otwierające 5 minut wyglądało jednak zdecydowanie inaczej, niż powyższy opis, ponieważ to lublinianie grali odważnie i byli przede wszystkim stosunkowo skuteczni. W połowie pierwszej kwarty Ousmane Drame celnym rzutem z półdystansu dał Startowi prowadzenie 12:5 i wówczas to tegoroczny beniaminek nie do końca wiedział, co robić.

Od tej pory sytuacja na parkiecie zmieniła się diametralnie. Czarno-czerwoni przez następne 15 minut dorzucili zaledwie 16 oczek, kończąc pierwszą połowę z naprawdę skromnym dorobkiem 28 punktów. Najwięcej dobrego w ich szeregach dokonywał Tyran de Lattibeaudiere, a także niezwykle skuteczny Emmanuel Lecomte (4/5 z gry). Szczególną uwagę zwracała także słaba dyspozycja Startu na linii rzutów wolnych, która wynosiła mizerne 33,3% (4/12).

Górnik, choć po atakowanej stronie boiska generalnie nie prezentował się wybitnie (szczególnie w pierwszej kwarcie – 3/15 z gry i 2/12 za trzy), wciągnął PGE Start w swoją grę i nie dopuszczał rywali do głosu. Co więcej, w drugiej części tego spotkania świetnie w ofensywie spisywał się Ike Smith, który pociągnął swój zespół do 14-punktowego prowadzenia po 20 minutach rywalizacji (42:28).

Pomimo zdecydowanej przewagi zespołu prowadzonego przez Andrzeja Adamka nie obyło się bez strat personalnych. Zaledwie 1 minutę i 41 sekund w tym meczu spędził na parkiecie Joshua Patton, któremu wstępnie wypadł bark. Amerykanin, jak się później okazało, czuł się lepiej, jednakże nie wrócił już do gry i będzie próbował w pełni dojść do siebie w najbliższych godzinach.

Fot. Górnik Zamek Książ Wałbrzych

Po przerwie obie strony wyglądały dość niemrawo, a na pierwszą zdobycz musieliśmy poczekać około dwóch minut. Trzeba przyznać, że początek nie zapowiadał się obiecująco dla obu ekip, w tym także dla Górnika, jednak im dalej w las, tym to ekipa Startu wyglądała coraz gorzej. Podopieczni Wojciecha Kamińskiego nie mieli absolutnie nic do powiedzenia, prezentując się fatalnie zarówno w ataku, jak i obronie.

Wałbrzyszanie po kilku słabszych akcjach złapali odpowiedni rytm i byli niezwykle skuteczni. Rzuty oddawane przez Górnika nie były jednak łatwe, natomiast kolejne celne „trójki” Toddricka Gotchera oraz Ike Smitha tylko pogrążały nieporadnych dziś lublinian. W efekcie PGE Start przegrywał po 30 minutach 40:64 i był praktycznie bez szans na odrobienie tak znaczącej straty.

W ostatniej części meczu zarówno trener Kamiński, jak i Adamek operowali głównie rotacją zawodników, którzy na co dzień nie dostają zbyt wielu minut w spotkaniach Orlen Basket Ligi. Przewaga beniaminka utrzymywała się jednak na stabilnym, ponad 20-punktowym poziomie, a Start wciąż nie stanowił jakiegokolwiek zagrożenia dla drużyny z Wałbrzycha. Ostatecznie Górnik Zamek Książ Wałbrzych zdeklasował w pierwszym starciu półfinałowym Pucharu Polski PGE Start Lublin 88:60, pewnie meldując się w niedzielnym finale.

Start: Lecomte 12, Pelczar 10, Krasuski 9, De Lattibeaudiere 8, Drame 7, Put 6, Ramey 5, Karolak 2, Brown 1, Williams 0, Szymański 0

Górnik: Smith 24, Gotcher 16, Smith 10, Marchewka 8, Kulka 8, Wyka 8, Jakóbczyk 6, Berzins 4, Niedźwiedzki 4, Patton 0, Wiśniewski 0


King Szczecin – Anwil Włocławek 77:73 (17:21, 27:15, 21:15, 12:22)

Fot. Orlen Basket Liga

Tak nam się ułożyła drabinka turnieju finałowego Pucharu Polski, że zarówno Anwil, jak i King, które znalazły się w półfinale, praktycznie każde spotkanie rozgrywają z niezwykle wymagającym rywalem. Szczecinianie mimo wszystko poradzili sobie dość łatwo z Mistrzami Polski z Sopotu, natomiast obecny lider Orlen Basket Ligi z Włocławka faktycznie musiał się mocno napracować, aby pokonać WKS Śląsk Wrocław.

Sobotnie starcie ponownie dla ekipy z województwa kujawsko-pomorskiego okazało się być niezwykle wyczerpujące, ale nie ma się czemu dziwić, ponieważ srebrni medaliści ubiegłego sezonu w ostatnim czasie prezentują się naprawdę przyzwoicie.

Dobrze pokazał to początek spotkania, kiedy obie strony wymieniały cios za cios. W obozie Kinga dużo akcji na siebie brał Isaiah Whitehead, który momentami musiał podejmować się trudnych rzutów, kończących się niepowodzeniem. Mimo wszystko Wicemistrzowie Polski kolejny raz w obecnej kampanii udanie ratowali się celnymi rzutami dystansowymi i to właśnie one pozwoliły im najpierw odrobić straty (5:9) a następnie wyjść na prowadzenie (14:9).

Fot. Orlen Basket Liga

Anwil nie chciał jednak odpuszczać i momentalnie zareagował, stawiając zdecydowanie większy opór w obronie. Reakcja zespołu prowadzonego przez Selcuka Ernaka była widoczna gołym okiem. King nie mógł wówczas realizować założeń po atakowanej stronie boiska, przez co stracił wyżej wspomniane prowadzenie, przegrywając pierwszą kwartę 17:21.

Początek kolejnej odsłony to kontynuacja problemów podopiecznych trenera Arkadiusza Miłoszewskiego. „Rottweilery” dołożyły w ofensywie kolejnych pięć oczek przy zaledwie jednej skutecznej próbie rywali (trójka Whiteheada), co doprowadziło do przerwy na żądanie wziętej przez szkoleniowca czerwono-niebieskich.

Przerwa przyniosła oczekiwane efekty, a koszykarze reprezentujący barwy klubu ze Szczecina tuż po timeoucie zaczęli grać jak natchnieni. King zaliczył serię 11:0 i ponownie w tym spotkaniu wyprzedził przeciwników z Włocławka (28:26). Spora w tym zasługa Mateusza Kostrzewskiego oraz Isaiaha Whiteheada, którzy dodali od siebie nieco energii i sprytu w ofensywie.

To nie był jednak koniec kłopotów biało-niebieskich, bowiem dokładnie od tego momentu aż do zejścia do szatni włocławianie nie prezentowali się tak dobrze i skutecznie, jak jeszcze kilka minut wcześniej. W efekcie ich strata do szczecinian znacząco się zwiększała (do przerwy doszła do 8 punktów – 38:46), zaś aż trzy przewinienia Luke’a Petraska tylko utrudniały pracę trenerowi Ernakowi.

Fot. Anwil Włocławek

Po przerwie na boisku rządził jeden zawodnik – Isaiah Whitehead. Lider Kinga wyglądał wówczas znakomicie i bez problemu radził sobie z graczami Anwilu Włocławek. W głównej mierze to dzięki postawie amerykańskiego rzucającego szczecinianie utrzymywali przewagę, którą wypracowali w poprzednich 20 minutach.

Za akcje ekipy z Włocławka odpowiadał natomiast Kamil Łączyński oraz DJ Funderburk. Próba ratowania trudnej sytuacji swojego zespołu nie była jednak najłatwiejsza, a będąca wówczas w gazie rotacja Wicemistrzów Polski skutecznie broniła się przed naporem rywali. Co więcej, kolejne przewinienie popełnił Luke Petrasek (już czwarte), a do grona zagrożonych limitem fauli postanowił dołączyć również Funderburk oraz Ryan Taylor.

Anwil nigdy się jednak nie poddaje, co dokładnie widzieliśmy w czwartej kwarcie meczu ze Śląskiem Wrocław. Dziś włocławianie ponownie wyszli w pełni zmobilizowani i skoncentrowani na decydujący fragment tego półfinału. King nie trafił trzech pierwszych prób w tej części gry, natomiast rozpędzone „Rottweilery” świetną walką pod koszem zmniejszyły straty do 10 oczek. W związku tym szkoleniowiec czerwono-niebieskich zdecydował się poprosić o timeout, który przyniósł pozytywny efekt, ale zaledwie na kilka chwil.

Kamil Łączyński ponownie pokazywał, dlaczego stanowi fundament włocławskiego klubu, zmniejszając dystans do przeciwników z 14 do zaledwie 4 punktów (66:70). Do tego sporym zaangażowaniem wykazywał się Nick Ongenda, który szczelnie zamykał drogę do swojego kosza, jednocześnie wspomagając kolegów z drużyny na atakowanej desce. Dzięki ofensywnym zbiórkom Kanadyjczyka, Anwil zyskiwał dodatkowe szanse na konstruowanie akcji, z których skrzętnie korzystał wcześniej wspomniany Łączyński.

Zmartwienia kibiców Kinga na tym się jednak nie skończyły. Celną trójką po chwili popisał się Justin Turner, a spod obręczy skuteczną próbą wykazał się Luke Petrasek. Dzięki temu lider OBL objął długo wyczekiwane prowadzenie 71:70, do czego tak naprawdę doprowadziła ich nie indywidualna dyspozycja poszczególnych graczy, a zespołowa defensywa w systemie strefowym, która pozwoliła szczecinianom na zdobycie wówczas zaledwie 9 oczek.

Fot. FIBA Europe Cup

W ostatniej minucie byliśmy świadkami prawdziwego szaleństwa! James Woodard oraz Mateusz Kostrzewski dołożyli od siebie skuteczne akcje z pomalowanego, zaś Michał Michalak po stronie włocławian wykorzystał świetny wjazd w stronę kosza. Następnie okazję na dwa oczka z linii rzutów wolnych zmarnował Justin Turner, który po chwili zaliczył niezwykle istotny przechwyt i dał dokładnie taką samą okazję Michalakowi. Polak przy stanie 73:74 także jednak się pomylił (i to dwukrotnie!) a piłkę zebrał Whitehead. Amerykanin zachował zdecydowanie więcej zimnej krwi, niż jego przeciwnicy, nie myląc się ani razu (76:73).

Anwil otrzymał natomiast jeszcze jedną akcję na doprowadzenie do remisu, kiedy to na zegarze zostało 4,6 sekundy. „Rottweilery” nie zdołały jednak nawet owej akcji rozpocząć, ponieważ Kamil Łączyński nie zmieścił się w limicie 5 sekund przy wyrzucie zza linii bocznej, tym samym popełniając stratę. W takim przypadku podopieczni Selcuka Ernaka przekreślili swoją ciężką pracę w czwartej kwarcie, ostatecznie ulegając Kingowi Szczecin 73:77.

King: Whitehead 23, Woodard 13, Kostrzewski 10, Dziewa 7, Meier 7, Novak 7, Nicholson 5, Wójcik 5, Kierlewicz 0

Anwil: Taylor 12, Łączyński 11, Turner 9, Funderburk 9, Michalak 8, Pipes 6, Petrasek 6, Ongenda 6, Nelson 3, Sulima 3, Gruszecki 0