Wracamy do gry! Rozgrywki OBL po niespełna dwóch tygodniach przerwy ruszają dalej. Za nami 19 kolejka polskiej ekstraklasy, w której nie brakowało emocji, a także niespodzianek. Derby Warszawy tym razem trafiły na konto Legii, MKS pokonał AMW Arkę i zbliżył się na odległość jednego zwycięstwa do ekipy z Gdyni, zaś Trefl sensacyjnie uległ mocno osłabionej Stali w Ostrowie Wielkopolskim. Spójrzmy zatem, co dokładnie działo się we wszystkich spotkaniach minionej rundy Orlen Basket Ligi.

Fot. Orlen Basket Liga
Szczerze mówiąc, zdążyłem już trochę zatęsknić za Orlen Basket Ligą przez te dwa tygodnie. Po emocjonującym turnieju o Pekao S.A. Puchar Polski, który trafił do beniaminka z Wałbrzycha, byliśmy skazani na koszykówkę w wydaniu reprezentacyjnym, co raczej polskim kibicom radości z oglądania nie przyniosło. Przejdźmy jednak do rzeczy bardziej przyjemnych, czyli tego, co działo się od piątku do poniedziałku na parkietach polskiej ekstraklasy.
Energa Icon Sea Czarni Słupsk – Arriva Polski Cukier Toruń 83:89
Pierwsze spotkanie po przerwie na kadrę sprawiło naprawdę dużą przyjemność. 19 tydzień z PLK rozpoczął się od starcia Energa Icon Sea Czarnych Słupsk z Arriva Polskim Cukrem Toruń. Faworytem była rzecz jasna ekipa Robertsa Stelmahersa, która w ostatnim czasie złapała wiatr w żagle i zdecydowanie poprawiła swoją grę. Torunianie wcale nie byli w tym okresie jednak gorsi, a kontuzja Justice’a Sueinga w obozie gospodarzy tego starcia mogła im jedynie pomóc w drodze do zwycięstwa.
Podopieczni Srđana Suboticia pokazali charakter już od pierwszej minuty i odjechali słupszczanom na 10 oczek już po pierwszej kwarcie. Głównym powodem tak słabego wejścia w mecz Czarnych była skuteczność, wynosząca mizerne 25% z gry. Dla porównania – przyjezdni notowali wówczas aż 62%.
Mimo wszystko miejscowi zdołali w piątkowy wieczór zaprezentować się nam jeszcze z nieco lepszej strony, przede wszystkim poprawiając się po bronionej stronie parkietu. Lider „Pierników”, Michael Ertel, został świetnie upilnowany przez defensywę Czarnych, co pozwoliło im na zmniejszenie strat do przerwy o 4 punkty względem premierowej części tego pojedynku (37:43).
Po przerwie fenomenalnie spisywał się Alex Stein, który bez wątpienia uchodzi w tym momencie za jednego z najlepszych zawodników w Orlen Basket Lidze. Amerykanin w obecnej kampanii nie zawodzi oczekiwań włodarzy Czarnych Słupsk, będąc trzecim najlepszym strzelcem polskiej ekstraklasy. Jego umiejętności kreowania okazji do rzutu, zarówno sobie, jak i kolegom z drużyny, niesamowicie imponują. Poza tym, jego zabójcza skuteczność na półdystansie oraz rzuty z odchylenia za trzy punkty – palce lizać!

Fot. Orlen Basket Liga
Największe wsparcie dla Steina stanowił natomiast… najmniejszy tego dnia na boisku, Loren Jackson. 25 oczek, przy 30 wcześniej wspomnianego lidera słupszczan, to było jednak za mało na niezwykle twarde „Pierniki”.
W klubie z Grodu Kopernika coś dobrego można powiedzieć praktycznie o każdym z osobna. Najbardziej wyróżniał się Abdul-Malik Abu, dla którego to drugi świetny występ z rzędu. Nigeryjczyk bardzo często dostawał szansę do kończenia akcji w dogodnej dla siebie pozycji, m.in. dzięki Michaelowi Ertelowi. Amerykański rzucający zamienił się w rozgrywającego z prawdziwego zdarzenia, rozdając asysty raz za razem. Ostatecznie zakończył spotkanie z 10 na koncie, dorzucając do tego 12 punktów.
Końcowego sukcesu nie byłoby jednak bez Viktora Gaddeforsa – niezastąpionego i zarazem kluczowego ogniwa torunian w tym sezonie. Szwed był wszędzie tam, gdzie być musiał – przechwyt, bloki, zbiórki, punkty, wyprowadzanie piłki, a także mentalne wsparcie dla zespołu. Myślę, że to jest gość, o którym Toruń będzie pamiętać nawet wtedy, kiedy Viktora już w tym mieście nie będzie.
Na dodatek, nie można zapomnieć o walecznym i zaangażowanym Wojtku Tomaszewskim. Polak z roku na rok rozwija nam się coraz bardziej. Defensywnie – czołówka obrońców w lidze, ofensywie – jest jeszcze pole do poprawy, natomiast widać postęp oraz zwiększającą się rolę Wojtka również po atakowanej stronie parkietu.
To wszystko złożyło się na naprawę bardzo dobry mecz w wykonaniu Twardych Pierników. Ekipę trenera Suboticia oglądało się z przyjemnością. Pokazują oni tym, że nie walka o ligowy byt, a o wejście do fazy play-off jest ich celem na nadchodzące tygodnie.
PGE Start Lublin – Tauron GTK Gliwice 91:74
Kolejne spotkanie przegrane przez GTK, które w ekspresowym tempie zbliża się do strefy spadkowej. Oczywiście, nie możemy tu mówić o tym, że gliwiczanie już za chwilę znajdą się w 1. lidze, ale ich forma może przyprawiać kibiców pomarańczowo-niebieskich o ból głowy.
Patrząc z perspektywy ubiegłego sezonu, nawet cudotwórca z Dąbrowy Górniczej (Boris Balibrea) w swoim debiucie nie odmienił tej drużyny, która od dłuższego czasu przegrywa raz za razem. Do przerwy jednak gliwiczanie trzymali się dzielnie i nie odstawali od gospodarzy na krok. Później już tak dobrze nie było, co oznaczało, że o przełamaniu mogliśmy zapomnieć.
W ekipie prowadzonej przez Wojciecha Kamińskiego swój ćwierćfinałowy występ z Pucharu Polski przypomniał sobie Tevin Brown, który był przede wszystkim skuteczny (20 oczek, 7/10 z gry). Do niego dołączył jeszcze Jamajczyk, Tyran de Lattibeaudiere i mieliśmy pozamiatane. Start ma spory atut w postaci aż 6 przyzwoitych obcokrajowców, przy czym każdy z nich pokazał w tym sezonie, że potrafi grać na wysokim poziomie.

Fot. Start Lublin
Z drugiej strony możemy dostrzec duże braki w polskiej rotacji, a brak Jakuba Karolaka (tak jak to było w sobotę; jest szansa, że nie zobaczymy go już w tym sezonie) praktycznie niszczy ich całkowity potencjał ofensywny. Prawdopodobnie z nieco lepszym rywalem, zakładając słabą skuteczność Emmanuela Lecomte’a (1/9 z gry), CJ’a Williamsa (4/11 z gry) czy przeciętną Courtneya Rameya (3/7 z gry), PGE Start mógłby mieć dużo większe kłopoty z wyszarpaniem zwycięstwa tak, jak zrobił to w trzeciej kwarcie (35:20).
Mimo wszystko lublinianie nadal wygrywają i znajdują się w ścisłej czołówce Orlen Basket Ligi. GTK natomiast ma teraz dużo do myślenia, a może mieć jeszcze więcej, ponieważ MKS z Arką nie próżnują i chętnie wykorzystają każde ich kolejne potknięcie.
Dziki Warszawa – Legia Warszawa 70:72
Cóż to były za derby, piękne warszawskie derby! Praktycznie każde starcie Dzików z Legią kończy się niesamowitymi emocjami w końcówce, szalonymi rzutami na zwycięstwo i niesamowitymi zwrotami akcji. Tym razem nie było inaczej, choć sam wynik, a raczej zdobycze punktowe obu drużyn, nie wyglądają zbyt okazale.
Szaleństwo na Kole trwało już od samego początku, kiedy to legioniści objęli dwucyfrowe prowadzenie i prezentowali się zdecydowanie lepiej, niż zagubieni gospodarze. Drużyna Krzysztofa Szablowskiego w ostatnich tygodniach zatraciła swój największy atut – dobrą grę w obronie. W dalszej fazie tego meczu było jednak widać, że Dziki zaczynają powoli poprawiać ten element, czego dowodem są 72 stracone oczka na koniec meczu.
Nieco gorzej sytuacja ma się po atakowanej stronie boiska. Ofensywa nigdy nie była atutem Dzików i za trenera Szablowskiego raczej już nie będzie. W takiej sytuacji trzeba liczyć na słabość rywali, która miała miejsce już w drugiej kwarcie. Efekt? Wygrana w tej części gry w stosunku 22:13 i jednopunktowe prowadzenie do przerwy (40:39).

Fot. Legia Kosz
Później wiele wskazywało na to, że to właśnie Dziki zgarną wygraną na swoje konto i obronią Halę Koło przed „wojskowymi”. Gospodarze na 4,5 minuty do końca derbowego starcia mieli aż 10 oczek przewagi (70:60) i niewiele mówiło o tym, że może się to jeszcze zmienić. A jednak…
Do akcji wkroczył Kameron McGusty, Pan Kameron McGusty. Amerykanin zagrał końcówkę, jak ze snów, prowadząc swój zespół niczym superbohater o nadludzkich mocach. Rzucający przez ostatnie 4 minuty i 12 sekund dołożył 12 oczek z rzędu, trafiając w tym rzut na zwycięstwo. Gra amerykańskiego zawodnika była po prostu kosmiczna! Zagrać mecz na 25 punktów to jedno, ale wyciągnąć swoją drużynę z 60:70 na 72:70 w derbach stolicy Polski?! Niesamowite!
PGE Spójnia Stargard – Anwil Włocławek 68:83
Nie licząc pierwszej kwarty – mecz bez historii. Anwil ma szeroką ławkę, a na niej zawodników na tyle jakościowych, aby pozwolić na pojawienie się na boisku każdemu z nich. Co prawda, Bartek Łazarski dostał zaledwie 54 sekundy, jednak patrząc na pozostałych graczy, nawet rzekomi liderzy tej drużyny spędzili na parkiecie mniej więcej 20 minut.
Realne szanse PGE Spójni odleciały tak naprawdę w połowie drugiej kwarty, kiedy to włocławianie zaliczyli serię 9:0 i zdystansowali gospodarzy na 9 oczek. Później lepiej już nie było, dzięki czemu Selcuk Ernak miał możliwość żonglowania szeroką rotacją zawodników.
Po stronie miejscowych warto docenić udany (indywidualnie) debiut Malika Johnsona (19 punktów), a także kolejny mecz na dobrej skuteczności rzutów z gry Luthera Muhammada (21 oczek, 8/13). Amerykanin gorzej radził sobie jednak, stojąc na linii rzutów osobistych (4/10), przy okazji popełniając sporą liczbę strat (5). Poza tym, w obozie Spójni w tym meczu, poza amerykańskimi obwodowymi, więcej pozytywów wyciągnąć się już raczej nie dało.

Fot. Orlen Basket Liga
Lider Orlen Basket Ligi pokazał w sobotni wieczór siłę, pokazał jakość oraz to, że zespoły z drugiej części tabeli nie są mu straszne. Najlepszym strzelcem „Rottweilerów” był krytykowany w ostatnim czasie Ryan Taylor (15 punktów). 30-latek miał przyzwoite wsparcie w postaci Luke’a Petraska (14 punktów), Justina Turnera (11 oczek) czy Nicka Ongendy, który zdobył 10 oczek w zaledwie 10 minut na boisku.
W taki sposób Anwil przegrać tego meczu nie mógł i go nie przegrał, od połowy drugiej kwarty praktycznie kontrolując jego przebieg. Już niedługo przed włocławianami staną nieco większe wyzwania w postaci Mistrzów Polski z Sopotu czy Twardych Pierników (derby). Przed tym, biało-niebiescy podejmą jeszcze u siebie Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski (8 marca), która trapiona kontuzjami nie powinna stanowić dla nich większego zagrożenia.
AMW Arka Gdynia – MKS Dąbrowa Górnicza 81:95
Mecz za „cztery punkty” dla MKS-u! Jak ważne było to spotkanie, nie trzeba nikomu powtarzać. MKS przed 19 rundą OBL znajdował się na dnie tabeli, natomiast tracił dwie wygrane do… AMW Arki Gdynia. Gdynianie w ostatnich tygodniach mieli trochę problemów zdrowotnych (z gry wypadł Nemanja Nenadić i Stefan Djordjević), jednak w sobotnie popołudnie do dyspozycji trenera Vasileva byli wszyscy najważniejsi gracze. Pomimo tego, Arce nie udało się zatrzymać odmienionych rywali z Dąbrowy Górniczej, którzy zanotowali właśnie drugą wygraną z rzędu.
Stefan Djordjević zagrał na swoim poziomie sprzed urazu, Nemanja Nenadić również dorzucił coś od siebie, a Łukasz Kolenda i Jakub Garbacz stanowili fundament polskiej rotacji w ekipie z Gdyni. Co zatem poszło nie tak?
Wspomniany Kolenda pomimo solidnej jak na niego skuteczności zaliczył aż 5 strat, Daniel Szymkiewicz nie przypominał już tego zawodnika, który był liderem w meczu z Kingiem Szczecin, Stefan Djordjević zakończył mecz z 5 przewinieniami, a Jordan Watson był… ale jakby go nie było.
Samo spotkanie to jednak wymiana cios za cios, a końcowy sukces nie przyszedł dąbrowianom tak łatwo, jak może się wydawać. Po pierwszych 10 minutach rywalizacji 28:27 dla MKS-u, do przerwy remis 46:46. Kolejna kwarta ponownie nie przyniosła nam większych zmian, przez co na tablicy wyników widzieliśmy 70:66 na korzyść gości. Wtedy przyszedł jednak czas na czwartą kwartę – kwartę w której rządził jeden gracz.

Fot. MKS Dąbrowa Górnicza Koszykówka
15 punktów i aż trzy „trójki” w decydującym fragmencie tego pojedynku rzucił ofensywny lider, a także jednocześnie debiutant na parkietach Orlen Basket Ligi – Cobe Williams. Amerykanin łącznie w starciu z AMW Arką zanotował aż 35 oczek, trafiając 7 rzutów dystansowych (7/15). Trzeba przyznać, że było to piorunujące wejście Williamsa do klubu z Dąbrowy Górniczej.
I wydawać by się mogło, że nie tak dawno MKS był bezsprzecznie spisywany na straty. Zakontraktowano nowego trenera, do rotacji dołożono wyżej wspomnianego Williamsa i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko zaczęło działać. Co więcej, w kadrze meczowej zabrakło Teyvona Myersa, który zmaga się z drobnym urazem, a to pokazuje, że pełny potencjał nie został dotychczas uwolniony.
Nie zapominajmy jednak, że terminarz w ich przypadku był dość łaskawy (starcia z GTK i Arką), a prawdziwy test oraz ostateczne posunięcia w walce o ligowy byt są jeszcze przed nimi. Dokładnie tak samo, jak w przypadku AMW Arki, czego włodarze klubu przed rozpoczęciem sezonu raczej nie do końca się spodziewali…
Orlen Zastal Zielona Góra – Górnik Zamek Książ Wałbrzych 70:74
Rozpędzony beniaminek się nie zatrzymuje! Po zdobyciu Pekao S.A. Pucharu Polski wałbrzyszanie kontynuują dobrą passę i zgarniają na swoje konto kolejne zwycięstwo. Tym razem udali się do wypełnionej po brzegi Hali CRS w Zielonej Górze, w której miejscowy Zastal miał przejść pierwszy sprawdzian w obecnym kształcie.
Zielonogórzanie w minionych tygodniach przeprowadzili prawdziwą ofensywę transferową, sprawdzając do klubu trzech nowych graczy. Ci, nie mając zbyt wiele czasu na zgranie się ze sobą, podchodzili do sobotniego pojedynku nie jako faworyt, tym bardziej, że ich rywalem był świeżo upieczony triumfator krajowego pucharu
Biało-zieloni przez większość czasu prezentowali się nieco lepiej, niż wałbrzyszanie i gdyby nie dość nieudana końcówka, moglibyśmy być świadkami niespodzianki. Najwięcej dobrego Zastal wykonał w otwierającej kwarcie, w której zdystansował Górnika na 7 oczek (21:14). Później miejscowi zaliczyli nieco słabszy fragment, w którym wałbrzyszanie zdołali odrobić wszystkie straty i nawet objąć prowadzenie. Słabsze chwile jednak minęły, a dobra końcówka pierwszej połowy pozwoliła utrzymać podopiecznym Vladimira Jovanovicia 6-punktową przewagę na zejście do szatni (43:37).
Trzecia i czwarta kwarta to dwa różne światy. Premierowe 10 minut po przerwie to remis 19:19 i utrzymywanie drobnej przewagi przez Zastal, natomiast ostatnia część meczu to dominacja ekipy z Wałbrzycha. Beniaminek, choć nie popisał się w ataku, rzucając 19 oczek, zdołał jednak zatrzymać zielonogórzan przy zaledwie 9, dzięki czemu wrócił do spotkania, które ostatecznie zwyciężył.

Fot. Górnik Zamek Książ Wałbrzych
Bohaterem końcówki ponownie został Toddrick Gotcher, jednakże patrząc na przebieg meczu, nie był to najlepszy występ w wykonaniu amerykańskiego rzucającego. Zaledwie 7 oczek, 3/9 z gry w 32 minuty na boisku nie jest czymś nadzwyczajnym. Mimo wszystko Gotcher trafił kluczową dla swojego zespołu „trójkę” (72:68) na 15 sekund przed końcem i to dzięki niemu wałbrzyszanie wracali do domu w świetnych nastrojach.
Ze zwycięskiej drużyny nie sposób nie wspomnieć o przeżywającym kolejną młodość Darku Wyce – 21 punktów i aż 16 zbiórek robi wrażenie. Poza nim niezwykle istotnym wsparciem z ławki był Ike Smith, a swoje trzy rzuty dystansowe dołożył Janis Berzins, wyróżniając się w tym elemencie na tle zespołu prowadzonego przez Andrzeja Adamka (Górnik – 5/24 za trzy).
Zastal po skutecznej próbie Velijko Brkicia w 38 minucie meczu prowadził 66:65 i realnie liczył się w walce o końcowy sukces. Być może brak zgrania, a już na pewno słaba skuteczność, nie pozwoliła im cieszyć się w sobotę tuż po ostatniej syrenie. W takim kształcie, przy odrobinie czasu, szczęścia i zgrania myślę, że biało-zieloni sprawią jeszcze niespodziankę w tym sezonie. A żeby to tylko jedną…
Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski – Trefl Sopot 95:82
Ogromna sensacja w Ostrowie Wielkopolskim! Mistrzowie Polski zagrali fatalną trzecią kwartę i praktycznie przez całą drugą połowę nie mieli pomysłu na niezwykle osłabioną Stal. Ostrowianie w niedzielne popołudnie musieli radzić sobie bez Damiana Kuliga czy Aigarsa Škele, którzy wypadli z rotacji w ostatnich dniach. Sopocianom nie pomagał natomiast brak Nicka Johnsona, jednak wciąż dysponowali oni większymi możliwościami, niż trener Andrzej Urban.
Przez pierwsze 20 minut, choć nie przebiegały one całkowicie po myśli Trefla, to jednak obrońcy mistrzowskiego tytułu większość czasu spędzili na prowadzeniu i wydawało się, że z każdą kolejną chwilą zaczną budować większą przewagę punktową.
Stal realnie miała dziś do dyspozycji wyjściową piątkę złożoną z graczy z większym doświadczeniem na ekstraklasowych parkietach plus Maxa Egnera oraz młodzież z ostrowskiej akademii, w tym wyróżniającego się Jacka Ruteckiego. Co za tym idzie, wąska rotacja = większa eksploatacja i zmęczenie poszczególnych graczy. Teoretycznie z takimi możliwościami kadrowymi trudno ograć Mistrza, prawda? Jak widać, jednak można.
Mistrzowie Polski do przerwy starali się kontrolować przebieg wydarzeń, a także robili co mogli, aby w miarę możliwości zdystansować gospodarzy na bezpieczną przewagę. Ale nic z tych rzeczy! Podopieczni trenera Urbana nie wywiesili białej flagi i za wszelką cenę trzymali się tuż za plecami rywali, a w pewnym momencie drugiej kwarty udało im się nawet objąć 7-punktowe prowadzenie. Jaki był krótkoterminowy efekt starań zawodników „stalówki”? 47:51 na zejście do szatni i pozostawanie w walce o końcowe zwycięstwo.

Fot. Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski
Po przerwie wydarzyło się coś, czego nikt w 3mk Arena nikt się nie spodziewał. Stal trafiała z dystansu jak natchniona, Trefl natomiast zupełnie pogubił się w ataku. W swoje umiejętności strzeleckie szczególnie uwierzył wówczas Paxson Wojcik (trzy „trójki” w krótkim odstępie czasu), który miał również świetne wejście w ostatniej części meczu. Amerykanin ubiegający się o polski paszport zakończył niedzielne starcie z 25 punktami i 7 udanymi próbami zza łuku, jednak musiał on przedwcześnie opuścić parkiet ze względu na wypełnienie limitu 5 fauli.
Warto zaznaczyć, że m.in. dzięki przewinieniom oraz kontuzjom, na boisku miał okazję pojawić się 18-letni Jacek Rutecki, który przez lekko ponad 20 minut zdołał napsuć trochę krwi gościom z Sopotu (7 punktów, ważna zbiórka w ataku i dobitka w czwartej kwarcie).
Co więcej, niezwykle trudne rzuty pod nieobecność Wojcika trafiał Siim-Sander Vene, zapisując na swoim koncie aż 23 oczka. Estońsko-amerykański duet ostatecznie poprowadził Stal do sensacyjnej wygranej i nawet ofiarna defensywa Marcusa Weathersa (2 przechwyty i 3 bloki) czy świetna skuteczność Aarona Besta (24 punkty, 7/9 z gry) nie pozwoliły wiceliderowi OBL na odrobienie strat poniesionych w feralnej trzeciej kwarcie (29:11 dla Stali).
W obozie przyjezdnych widać było niepewność, brak pomysłu podczas nieobecności lidera, jakim bez wątpienia jest Nick Johnson, czy też momentami niezaradność reprezentantów Polski w postaci Jakuba Schenka oraz Jarosława Zyskowskiego. Do końca sezonu jeszcze trochę czasu, natomiast Trefl wciąż ma wahania formy i nie wiadomo, jak ten zespół będzie prezentował się w walce o medale. Rywalizacja o stawkę w ćwierćfinale Pucharu Polski pokazała, że ta ekipa bez Johnsona nie istnieje, a przecież nie można opierać swojej gry na zaledwie jednym ogniwie.
King Szczecin – WKS Śląsk Wrocław 81:102
Szczerze mówiąc, spodziewałem się zupełnie innego zakończenia tej kolejki. King Szczecin po przyzwoitym Pucharze Polski był w poniedziałkowy wieczór zupełnie bezradny wobec Śląska, który praktycznie od początku sezonu jest w ciągłej przebudowie. Trzeba jednak przyznać, że wrocławianie zaprezentowali się w Szczecinie naprawdę dobrze i absolutnie nie należy im tu niczego odbierać.
Bardzo ofensywny początek meczu, później kontynuacja i tak aż do końca trzeciej kwarty. WKS Śląsk trafiał w Netto Arenie jak natchniony, nie dając wicemistrzom Polski dojść do głosu. King wyglądał przede wszystkim słabo jeśli chodzi o rzuty zza łuku (ostatecznie 7/25), co generalnie stanowi ich największą broń w tym sezonie. Jak widać, bez „trójek” podopieczni Arkadiusza Miłoszewskiego mogą mieć w starciu z solidnym rywalem naprawdę spore kłopoty.
Poza tym, duże problemy miejscowym stwarzał tego dnia Emmanuel Nzekwesi, który rządził i dzielił w pomalowanym. Silny holenderski środkowy koniec końców był najlepszym strzelcem spotkania (25 punktów, 11/14 z gry) i bez wątpienia walnie przyczynił się do zwycięstwa swojej drużyny.

Fot. Orlen Basket Liga
Ekipa prowadzona przez Aleksandara Joncevskiego mniej więcej przez 30 minut miała wszystko pod kontrolą, a zespołowa gra Śląska naprawdę mogła się podobać. Szczecinianie natomiast byli ich zupełnym przeciwieństwem. Na koźle sporo czasu spędził Jovan Novak, zaś jego koledzy w większości stali i przyglądali się temu, co wówczas starał się robić serbski rozgrywający. Novak nie pozostał jednak bez winy za końcową klęskę, ostatecznie notując aż 5 strat. Na pocieszenie 30-latek dołożył też od siebie coś dobrego – double-double, składające się z 11 punktów i 12 asyst.
Pomimo słabej gry Kinga, w czwartej kwarcie w obozie gości nadeszła chwila słabości, a trzy szybkie „trójki” czerwono-niebieskich zmniejszyły różnicę między srebrnymi i brązowymi medalistami ubiegłego sezonu do zaledwie 7 oczek (75:82). Mimo wszystko, przyjezdni nie zmarnowali swojej dotychczasowej pracy i momentalnie odpowiedzieli dokładnie tym samym – skutecznie zza łuku przymierzył De’jon Davis oraz Jeremy Senglin. W efekcie Śląsk wrócił na bezpieczne prowadzenie, którego nie oddał już do ostatniej sekundy.
Rozmiary porażki finalistów Pekao S.A. Pucharu Polski są nieco zaskakujące, ponieważ to oni byli faworytem tego starcia. Nie ma jednak nic pewnego w obecnej kampanii Orlen Basket Ligi, a Śląsk, który ograł właśnie dobrze wyglądającego w ostatnim czasie Kinga, już za chwilę może ulec ostatniej w tabeli ekipie z Dąbrowy Górniczej i nie byłoby to czymś wielce zaskakującym. MKS ma bowiem patent na wrocławian, wygrywając z nimi ostatnie cztery pojedynki…
Zostaw komentarz