Kolejny tydzień w Orlen Basket Lidze za nami. Nie sposób opisać wszystko to, co wydarzyło się w miniony weekend, a także w ostatnich tygodniach. Nie brakuje pytań, gdybania, efektownych rzutów, zwrotów akcji czy kontuzji, które zmieniają oblicze tej, jak i wielu innych dyscyplin. Mimo wszystko gra toczy się dalej i jest to gra o wysoką stawkę – Mistrzostwo Polski. Ten cel przed sezonem przyświeca klubom, które czasem stawiają wszystko na jedną kartę, aby go zrealizować. Dużo w trakcie bieżącej kampanii się jednak zmienia i zaczynamy zadawać sobie pytania, które nie przyszły nam na myśl wcześniej. Czy Anwil nadal jest faworytem w wyścigu po złoty medal? Warto też jednak spojrzeć na innych. Jak kształtuje się sytuacja na dole tabeli i w jakiej dyspozycji znajdują się dane kluby? Nie na wszystko znajdziemy odpowiedź, ale nad wszystkim można się pochylić. Zacznijmy jednak od początku…
Kontuzja, która zmieniła wiele
Zakończoną w minioną niedzielę kolejkę rozpoczynaliśmy w Toruniu, gdzie Twarde Pierniki pomogły „(nie)szczęściu”. Oglądając pierwsze 8 minut tego meczu, Kamari Murphy w duecie z Maciejem Żmudzkim zwyczajnie przejechali się po defensywie drużyny gospodarzy. Amerykanin miał wówczas na koncie 7 oczek, Polak 6. Wtedy los postanowił nieco zmienić oblicze czwartkowego starcia w Arenie Toruń i spowodował nieprzyjemne w skutkach zderzenie z udziałem wcześniej wspomnianego Murphy’ego. Efekt? Kamari do końca meczu już nie zagrał, a kto wie czy zobaczymy go na boisku jeszcze w tym sezonie…
Zastal, choć przegrał, może szukać pozytywów z delegacji do Grodu Kopernika. Michał Sitnik pokazał, że warto na niego stawiać, zaś Ty Nichols udowodnił, że był naprawdę dobrym wyborem, patrząc na dostępne obecnie opcje na rynku (szczególnie w pierwszej połowie – 13 punktów, 8 asyst i ani jednej straty!). Walter Hodge, mimo że już znajduje się w Portoryko, wniósł powiew świeżości do zielonogórskiej szatni, która jako kolektyw może sprawić jeszcze niejedną niespodziankę.
U „Pierników” trochę nowości, ale także trochę „po staremu”. Viktor Gaddefors ponownie zrobił ogromne wrażenie, kiedy oglądało się jego poczynania tuż zza linii bocznej. Niezmordowany Szwed był wszędzie i robił dosłownie wszystko, co się dało. W tym przypadku, nic nowego.
W końcu natomiast odpalił się Dominik Wilczek, na którego popisy strzeleckie takie, jak w miniony czwartek, czekał cały koszykarski Toruń. Dominik dał tlen swojej drużynie w pierwszej połowie dokładnie wtedy, kiedy było trzeba. Analogiczna sytuacja miała miejsce również w decydującym fragmencie starcia. Ostatecznie Wilczek zapisał 21 punktów, trafiając 4 „trójki” na 50% skuteczności.
Warto jednak odnotować wkład innego polskiego gracza, którego dokonania statystyczne mimo wszystko nie powalają. 7 oczek, zbiórka i 4 asysty – to linijka Grzegorza Kamińskiego. Bez szału, prawda? Dla będących w czwartkowe popołudnie w toruńskiej hali osób wpływ „Kamyka” na końcowy rezultat był zdecydowanie większy. 24-latek trafił piekielne trudne dwa rzuty w czwartek kwarcie (w tym jeden za trzy z rogu na 0,7 s do końca akcji), a niespełna 27 minut spędzonych przez niego na parkiecie optycznie dawało mu radość. Grzesiek po prostu znalazł się w miejscu dla siebie odpowiednim i trzeba przyznać, że po słabym początku kampanii w AMW Arce, powoli wraca do żywych.
Nie może być natomiast za dobrze. Z minusów po stronie Zastalu – długo „nieobecny” Filip Matczak. Polak musi trochę częściej brać odpowiedzialność na swoje barki.
A w Toruniu? Abdul Malik Abu i jego nieporadność na tablicach oraz w defensywie, a także krytykowany (słusznie) w ostatnim czasie Divine Myles. Torunianie z rozgrywającym na boisku nie wyglądają najlepiej i może warto zastanowić się nad wymianą tego ogniwa na finałową część sezonu.
Znaleźć odpowiedź na problemy
Oj „Staleczko”, dlaczego wciąż przegrywasz? Podopieczni Andrzeja Urbana mieli już zwycięstwo na wyciągnięcie ręki, wydawało się, że nic nie odbierze im triumfu w Hali Gryfia… a jednak. Majstersztyk w wykonaniu Czarnych pozwolił im odnieść sukces, kończąc starcie w glorii i chwale.
Co nie zagrało w drużynie gości? Zdecydowanie w piątek nie pomógł bo im brak Tima Lambrechta, niedyspozycja Damiana Kuliga (1/10 z gry) czy rzuty wolne Aigarsa Skele. Łotysz miał bowiem aż trzy szanse na trafienie z linii (na sekundę przed końcem meczu), jednakże nie wykorzystał żadnej. „Prezent” w postaci takiej okazji dał ostrowianom Jakub Musiał, który nieumiejętnie faulował Aigarsa przy rzucie dystansowym na wcześniej już wspominaną sekundę przed końcem meczu.
Koniec dla słupszczan piękny, ale jak było wcześniej? Czarni zwyczajnie nie trafiali do kosza przez pierwsze 20 minut i nic nie wskazywało na to, że będzie lepiej. Michał Nowakowski na zejście do szatni miał okrągłe zero punktów (na koniec meczu 14), a Alex Stein i Justice Sueing obudzili się dopiero w drugiej części tego pojedynku. Ważne jednak, że liderzy prowadzeni przez wskazówki Robertsa Stelmahersa w odpowiednim momencie zrobili to, co do nich należy, dzięki czemu Gryfia została skutecznie obroniona.
Nick – gość, który uratował zarówno mecz, jak i wynik
Co tu dużo mówić. Spójnia zakończyła starcie z Mistrzami Polski po pierwszej kwarcie. Podopieczni Andreja Urlepa rozpoczęli mecz naprawdę przyzwoicie, realnie postraszyli osłabionych sopocian, ale tylko po to, by w dalszej części meczu być totalnie bezradnym. Nie napiszę nic odkrywczego, dodając w tym momencie stwierdzenie, że stargardzian nie ogląda się przyjemnie, a każdy kolejny mecz w ich wykonaniu jest karą dla fana polskiej ekstraklasy. Gdzie szukać zmian i tak naprawdę jakie zmiany poczynić, aby było lepiej? Chyba trudno wymienić tylko jeden wadliwy element w układance klubu z północy Polski.
O samym Treflu też nie można napisać zbyt wiele, bowiem praktycznie jednoosobową armię i realne zagrożenie dla rywali stanowił w barwach żółto-czarnych Nick Johnson. Amerykanin zaprezentował się fenomenalnie, ocierając się o triple-double, a także kończąc piątkowe zawody ze wskaźnikiem EVAL wynoszącym 39. Kosmos!
No nic, może w następnej kolejce po powrocie do składu Aarona Besta i po prostu innym, lepszym dniu, Trefl będzie prezentował się nieco lepiej niż w miniony piątek. W końcu obrońcy tytułu po szeregach kadrowych zmian pokazali już, że stać ich na zdecydowanie więcej.
Śląsk wygrywa, ale…
Śląsk zaczął w końcu coś wygrywać – to fakt, ale czy gra Śląska, będącego w pełnym zestawieniu przekonuje? Odpowiedź na to pytanie wydaje się być przecząca.
Wrocławianie podchodzili do pojedynku z AMW Arką jako faworyt i nie mogło to dziwić, gdyż osłabiona brakiem lidera ekipa (Stefan Djordjević) z Trójmiasta miała zbyt mało argumentów na papierze, aby zagrozić brązowym medalistom ubiegłych rozgrywek. Wspomniany papier oczywiście nie gra, a WKS pokazał, że z silniejszym rywalem może mieć naprawdę spore problemy. Oczywiście wrocławianie ostatecznie pokonali gdynian, jednakże przepchnęli ten mecz siłą – siłą mięśni Emmanuela Nzekwesiego oraz Marcela Ponitki.
Walki i odwagi nie należy natomiast odmawiać żółto-niebieskim, którzy na 47 sekund przed końcem czwartej kwarty nawet ze Śląskiem prowadzili. Mimo wszystko punkty zdobywane przez Łukasza Kolendę oraz imponująca wszechstronność Nemanji Nenadicia to za mało. Jednak zastanówmy się, co by było gdyby Stefan Djordjević w tym meczu wystąpił? To oczywiście gdybanie, ale szansę na końcowy triumf Arki w takiej sytuacji mogłyby zdecydowanie wzrosnąć.
Brutalna weryfikacja
Nie taki „Sen o Warszawie”, albo raczej o wynikach warszawskiego klubu marzył się kibicom Legii, patrząc na przedsezonowe ruchy transferowe dyrektora sportowego Aarona Cela. Miejscowi do przerwy tracili do Startu aż 19 punktów i wyglądali po prostu źle. Przebłyski miewał jedynie Kameron McGusty, a w drugiej połowie także Andrzej Pluta jr, jednak poza tym nie można powiedzieć, że jest jakkolwiek dobrze.
Ivica Skelin dostał solidną lekcję od Wojciecha Kamińskiego, który dokładnie rok temu prowadził Legię, z której nomen omen został zwolniony tuż przed Pucharem Polski. Na ten moment jako ostatni śmieje się właśnie „Kamyk”, jednak należy pamiętać, że los bywa przewrotny a do końca sezonu jeszcze długa droga.
Na duży plus warto odnotować świetną pierwszą część spotkania w wykonaniu Jakuba Karolaka. Karolak można powiedzieć, że nieco ratuje honor polskiej rotacji w Starcie i dokłada od siebie przysłowiowych kilka groszy. Tym razem było dużo lepiej, ponieważ Kuba do przerwy trafił pięć „trójek” i miał na koncie 19 oczek. Druga połowa była już nieco mniej spektakularna, ale sam dorobek 21 punktów oraz 5 przechwytów wygląda imponująco.
Poza rzucającym należy zwrócić uwagę na Courtneya Rameya. Amerykanin z meczu na mecz rozkręca się coraz bardziej i nawet w przypadku fatalnego początku pojedynku z Legią, pokazał, że potrafi zrobić różnicę i przynieść ogromne korzyści swojemu zespołowi. To właśnie dzięki jego celnym rzutom osobistym na zakończenie widowiska na Bemowie, Start objął jednopunktowe prowadzenie w dwumeczu, którego zwyczajnie nie miał jak już stracić. Sam Ramey dołożył od siebie 20 oczek i stanowił fundament sobotniego sukcesu ekipy Wojciecha Kamińskiego.
MKS -> Pekao SA 1 Liga? Prawdopodobnie już niedługo…
Kolejny dobry początek MKS-u, czy może po prostu słabe otwarcie beniaminka z Wałbrzycha? Dąbrowanie rozpoczęli stracie w Hali Aqua-Zdrój w naprawdę przyzwoity sposób, natomiast postanowili z tego w ostatecznym rozrachunku nie skorzystać.
Klub z Górnego Śląska coraz bardziej potwierdza swoją sytuację sformułowaniem „nic tu po nas”. Porażka goni porażkę, wsparcia z ławki brak, trenerem jest asystent (do tej pory był Michał Dukowicz , mówi się o podpisaniu francuskiego szkoleniowca – Jean-Denys Choulet), a całościowy obraz gry wygląda zwyczajnie źle i chaotycznie.
David Höök tak naprawdę biega od jednego końca boiska do drugiego, Tyler Cheese i Teyvon Myers starają się robić cokolwiek, a czasem dołączy do nich Mathias Markusson, o ile nie ma problemów z faulami, a takie ma jednak dość często. Poza tym Ray Cowels oddaje masę rzutów za trzy, ale trzeba liczyć na to, że wstanie prawą nogą, aby uzyskać z tego realną korzyść dla zespołu.
Quo vadis MKS-ie? Na ten moment do Pekao SA 1 ligi, z której nie tak łatwo się wydostać, o czym boleśnie przekonała się ostatnimi czasy Astoria Bydgoszcz, Sokół Łańcut czy HydroTruck Radom.
O Górniku dużo mówić nie trzeba, bo dużo dotychczas już zostało powiedziane. Górnik gra dobrze, jest jednym z największych zaskoczeń tego sezonu i tylko potwierdza, że ich obiekt jest twierdzą niezwykle trudną do zdobycia. Toddrick Gotcher wczuł się w rolę lidera, Ike Smith oraz Alterique Gilbert wymiennie notują lepsze i gorsze występy, ale na koniec bardzo często to wałbrzyszanie wychodzą z pojedynku zwycięsko. Dariusz Wyka pomimo gorączki dalej jest bardzo ważnym elementem na boisku w układance Andrzeja Adamka, a martwić może jedynie obłożone lodowymi okładami kolano Macieja Bojanowskiego.
Fenomenalne widowisko
Trudno opisać w skrócie to, co działo się w Hali Koło w minioną niedzielę. Raz to Anwil uzyskał wydawało się dość bezpieczną przewagę, którą wystarczyło tylko kontrolować, a następnie to Dziki ruszyły z pełną parą w stronę włocławian i zostawili ich na kilkanaście metrów za swoimi plecami.
Anwil ma natomiast mentalność zwycięzców, mentalność, która nie pozwala im odpuścić i dokładnie mogliśmy to zobaczyć w czwartej kwarcie pojedynku w stolicy Polski. DJ Funderburk z 4 przewinieniami do przerwy, Nick Ongenda z 3 faulami na koncie również po 20 minutach gry, nieco zablokowany Luke Petrasek oraz niewidoczny Justin Turner. Czy da się wrócić do meczu, będąc w takiej sytuacji? Oczywiście!
Funderburk trzymał rękę na pulsie, pilnował swojej sytuacji już do samego końca meczu, jednocześnie świetnie radząc sobie po atakowanej stronie parkietu. To m.in. amerykański środkowy oraz Kamil Łączyński poprowadzili Anwil do niesamowitego powrotu i dali mu… dogrywkę! A tak naprawdę to prawie przynieśli „Rottweilerom” kolejne zwycięstwo w regulaminowym czasie gry, kiedy to wspomniany Łączyński na sekundę przed końcem trafił „trójkę”, dającą przyjezdnym trzypunktowe prowadzenie (87:84).
Dziki swój charakter też już zdążyły w tym meczu pokazać i udowodniły to w decydującej akcji czwartej kwarty, a konkretnie dokonał tego Janari Joesaar, o ironio… były zawodnik Anwilu Włocławek. Estończyk także celnie przymierzył zza łuku, dzięki czemu byliśmy świadkami dodatkowych 5 minut gry. W nich to Anwil pewnie ograł miejscowych, a do pracy ponownie zabrał się Michał Michalak oraz Justin Turner.
Należy jednak zauważyć, że ta niepodważalna pozycja Anwilu na fotelu lidera zaczyna się zmieniać. Biało-niebiescy w ostatnim czasie przechodzą lekki spadek formy, a każde kolejne spotkanie jest dla nich prawdziwym testem. Kto wie, może nowy nabytek włocławian (PJ Pipes), który będzie jednocześnie siódmym zagranicznym graczem w rotacji Selcuka Ernaka doda nieco nowej i jakże potrzebnej (oraz oddechu dla Kamila Łączyńskiego) jakości na obwodzie zespołu z województwa kujawsko-pomorskiego.
Cudotwórca Jovan
King zaczyna nas powoli przyzwyczajać, że dobrze zbudowana drużyna z odpowiednio dobranym rozgrywającym potrafi wszystko. Dwa wręcz ikoniczne powroty ze stanu -24 dają jasny sygnał: nie lekceważcie nas, jesteśmy w stanie zrobić naprawdę wiele.
Tym razem w starciu z GTK, co prawda dokonywanie kolejnego cudu nie było konieczne, a szczecinianie w czwartej kwarcie postawili kropkę nad i, której nie udało im się postawić wcześniej. Mimo wszystko mecz wydawał się być pod kontrolą podopiecznych Arkadiusza Miłoszewskiego. Polski szkoleniowiec znalazł brakujący element układanki i w jakiś sposób załatał dziury widoczne po kontuzji Andrzeja Mazurczaka.
Jovan Novak jest tym, kogo King naprawdę potrzebował. Serbski rozgrywający zaliczył świetne wejście do Orlen Basket Ligi i wydaje się, że może poprowadzić swój zespół w dobre miejsce. 31-latek od czasu przyjazdu do Szczecina zdołał już uruchomić kilku kolegów na boisku (m.in. Szymon Wójcik czy Mateusz Kostrzewski), na czym korzystają wszyscy: King, zawodnicy i sam Novak. Co więcej, Wicemistrzowie Polski nadal są w trakcie poszukiwań jakościowego podkoszowego. Jak daleko może zajść ta drużyna z dobrym środkowym? Trudno to sobie wyobrazić, ale możliwości są ogromne.
GTK po świetnym początku sezonu nie wygląda już tak dobrze i zapowiada się na to, że ponownie ekipa z Gliwic skończy obecną kampanię gdzieś w okolicach miejsca 12-14. Apetyty były spore, jednak rzeczywistość trochę zweryfikowała optymistyczne plany Pawła Turkiewicza. Gliwiczanom brakuje lidera, kogoś kto mecz w mecz będzie prowadził ich grę. Tym kimś był Mario Ihring, jednak Słowak po kontuzji nie czuje się na tyle komfortowo na ile czuł się przed nią.
Jesteśmy krok za półmetkiem i jeszcze trochę przed nami, natomiast pewien wniosek może nasuwać się sam. Kontuzje potrafią diametralnie zmienić oblicze drużyny, meczu, całego sezonu, a przy tak wyrównanej stawce, jaką obserwujemy obecnie, takie detale są niesamowicie istotnym i wpływowym elementem.
Zostaw komentarz