Ale to zleciało – 20 tydzień z Orlen Basket Ligą za nami! W minionej kolejce Górnik dostał lekcję koszykówki od Dzików, Luther Muhammad i Aleksander Dziewa trafili rzuty na zwycięstwo, zaś GTK oraz Arka postanowiły zabrać się do pracy i spróbować uciec przed walczącym o życie MKS-em. To jednak zaledwie część tego, co działo się na parkietach polskiej ekstraklasy. Spójrzmy zatem, co dokładnie wydarzyło się w ośmiu spotkaniach 20 rundy Orlen Basket Ligi.

Fot. Orlen Basket Liga

AMW Arka Gdynia – PGE Start Lublin 102:92

Niesamowita mobilizacja i przemiana AMW Arki! Gdynianie po porażce z MKS-em Dąbrowa Górnicza, mówiąc krótko, wzięli się w garść i pokazali, że potrafią grać w koszykówkę. A tak na poważnie – tak było, jednak tylko w pierwszej połowie. Na szczęście dla gdyńskich kibiców, wszystko skończyło się dobrze.

W czwartkowe popołudnie do Gdyni zawitał zespół z górnej części tabeli Orlen Basket Ligi oraz półfinalista Pucharu Polski – PGE Start Lublin. Co prawda, podopieczni Wojciecha Kamińskiego zaczęli ten pojedynek całkiem nieźle, jednak ten dobry początek trwał zaledwie 120 sekund (wówczas 7:4 dla Startu). Następne 15 minut wyglądało już zdecydowanie gorzej, a gdynianie zwyczajnie zaczęli im odjeżdżać, prowadząc po pierwszych 20 minutach 53:38.

Żółto-niebiescy zaliczyli przede wszystkim świetną pierwszą kwartę, w której rzucili aż 33 punkty. Dodatkowo, na ławce rezerwowych mecz rozpoczął jeden z najlepszych strzelców polskiej ekstraklasy – Łukasz Kolenda. Polak pojawił się na parkiecie nieco później, jednak nie zdołał on w tym czasie zbytnio zabłysnąć. Co ciekawe, drobne przebudzenie nastąpiło, jak ostatnio słyszeliśmy, u będącego na wylocie Jordana Watsona. Amerykanin zapisał w pierwszej połowie 10 punktów i prezentował się dużo lepiej niż w pojedynku z MKS-em, w którym dostał zaledwie 5 minut.

Fot. Orlen Basket Liga

Początek drugiej połowy to był natomiast istny koszmar dla gospodarzy. Genialne wejście po przerwie ekipy PGE Startu (seria 17:5) zmniejszyło dystans między drużynami z 15 do zaledwie 3 oczek! Niesamowity zryw rywali dosłownie wgniótł graczy AMW Arki w parkiet. Courtney Ramey, Tyran de Lattibeaudiere, Ousmane Drame czy Filip Put, czyli bohaterowie tej niesamowitej serii przyjezdnych, pozwolili swojemu zespołowi na zdobycie 30 z 33 punktów w trzeciej kwarcie i koniec końców doprowadzili do remisu (71:71) przed czwartą częścią gry. Niesamowite!

W kluczowej odsłonie czwartkowego starcia w Polsat Plus Arenie obie drużyny za wszelką cenę nie chciały spuścić rywala z oka chociażby na chwilę. Start wymieniał się prowadzeniem z ekipą Arki raz za razem, a decydujące o zwycięstwie akcje, odbywały się w ostatnich minutach meczu. Odpowiedzialność na swoje barki za końcowy rezultat tego pojedynku ostatecznie wziął duet liderów AMW Arki – Stefan Djordjević oraz Nemanja Nenadić.

Serbowie, a w szczególności ten drugi, wspięli się na wyżyny swoich możliwości, grając zabójczo skuteczną koszykówkę w najważniejszym momencie tego dnia. Dzięki temu gdynianie pokonali PGE Start Lublin 102:92, oddalając się tym samym od ostatniego w tabeli MKS-u Dąbrowa Górnicza na dystans dwóch wygranych.

Czy to już ten moment, kiedy w Lublinie coś przestaje działać, a entuzjazm w temacie planów o włączeniu się do walki o medale powoli zaczyna spadać? Zauważmy, że podopieczni trenera Wojciecha Kamińskiego, trafiając aż 15 „trójek” przegrali w czwartek z ekipą, która grała w ostatnim czasie naprawdę słaby basket…

Górnik Zamek Książ Wałbrzych – Dziki Warszawa 63:82

Trudno na samym początku cokolwiek wykrzesać z siebie po tym, co działo się w piątkowe popołudnie w Wałbrzychu. Beniaminek zaprezentował się nam z zupełnie nowej strony – tym razem prawdopodobnie możliwie najgorszej. To nie był po prostu dzień triumfatorów Pekao S.A. Pucharu Polski.

Podopieczni trenera Andrzeja Adamka tamtego dnia prawdopodobnie wstali z łóżka lewą nogą i kompletnie nic im w ataku nie wychodziło. Praktycznie od początku do końca warszawianie czuli się w Hali Aqua-Zdrój, jak u siebie. Wałbrzyszanie zupełnie nie przypominali siebie, tracąc atut własnego parkietu.

Co prawda, po słabej pierwszej kwarcie (14:21) nadeszło lekkie przebudzenie w kolejnej części gry (28:30), jednak na więcej biało-niebieskich nie było już stać. Dziki włączyły wyższy bieg i w tamtym momencie kwestia zwycięstwa została rozstrzygnięta. Promyczkiem nadziei dla beniaminka był jedynie ich rezerwowy środkowy – Joshua Patton. Amerykanin zakończył mecz z double-double (18 punktów, 10 zbiórek), które zapisał na swoje konto w niespełna 23 minuty.

Na tym kończą się pozytywy. Dużo o tym spotkaniu będą mówić rzuty za trzy punkty. Zaledwie 1 celna „trójka” miejscowych na 20 prób?! Niewiarygodne. Autorem jedynego udanego rzutu zza łuku w wykonaniu gospodarzy został Dariusz Wyka. Krótko mówiąc, Wyka 1/1 za trzy, reszta zespołu 0/19. Tak meczu wygrać się nie dało.

Fot. Orlen Basket Liga

Dziki natomiast wędrowały gdzieś na drugim biegunie – 17/36 za trzy oraz 30/62 z gry. Sama skuteczność nie wygląda wybitnie, jednakże przy 1/20 za trzy oraz 21/65 z gry Górnika, wszystko wydawało się prezentować zdecydowanie lepiej. Forma ekipy z Warszawy dopisywała, atmosfera również i tak naprawdę wszystko byłoby dobrze, gdyby nie wymuszone zejście z boiska Janariego Joesaara. Estończyk na około 1,5 minuty przed końcem czwartej kwarty zakończył mecz, ale nie w taki sposób, jaki by sam tego oczekiwał. Teraz pozostaje tylko czekać na informację o tym, czy 31-latkowi stało się coś poważnego.

Dla zespołu ze stolicy brak Joesaara w finałowej części sezonu mógłby być ciosem prosto w serce. Janari stanowi bowiem fundament każdego sukcesu Dzików, które po drobnym kryzysie zaczęły poprawiać swoją grę, włączając się do walki o fazę play-off, a także zwycięstwo w europejskiej lidze ENBL.

Arriva Polski Cukier Toruń – PGE Spójnia Stargard 88:89

PGE Luther Muhammad Spójnia Stargard. Dokładnie tak zaprezentowała się nam ekipa gości w Arenie Toruń przeciwko „Twardym Piernikom”. Amerykanin był absolutną gwiazdą w piątkowy wieczór w toruńskiej hali, notując 34 oczka, a także… rzut na zwycięstwo równo z końcową syreną.

Nie pierwszy raz w tym sezonie 25-latek prezentował wyśmienitą formę, będąc jednocześnie najlepszym graczem swojej drużyny. Pojedynek w Toruniu był natomiast przypieczętowaniem tego, co dotychczas Muhammad starał się robić dla PGE Spójni. Oczywiście, nareszcie dobry mecz zagrał Kacper Borowski, „brudną” robotę świetnie wykonał Wesley Gordon (5 zbiórek ofensywnych, 3 bloki), solidne wsparcie stanowił także Malik Johnson, natomiast Luther… Luther to jest gość!

Niezwykle trudne rzuty przez ręce rywali, branie odpowiedzialności na swoje barki wtedy, kiedy trzeba. To jest dokładnie to, czego oczekuje się od lidera zespołu i obwodowy Spójni świetnie się w taką rolę wpisuje.

Fot. Orlen Basket Liga

Co ciekawe, stargardzianie pokonali torunian już bez Andreja Urlepa na ławce trenerskiej. Nowe otwarcie? A może jedynie zryw, lekki powiew świeżości i to by było na tyle? Zobaczymy, czas pokaże. Widać jednak, że jakiś delikatnie odświeżony pomysł na tę ekipę był.

Teraz pora na drugą stronę. Arriva Polski Cukier miał w tym meczu spore wahania. Średni początek, później świetna końcówka pierwszej kwarty oraz większość drugiej i prowadzenie do przerwy 48:42. Po przerwie katastrofa, zupełny brak pomysłu na grę w ataku oraz porażka w trzeciej kwarcie aż 12:25. Następnie kolejny zryw i tak dalej… Błędne koło zostało zakończone porażką – porażką w najbardziej bolesny sposób, czyli celnym rzutem rywali w ostatniej sekundzie meczu. Killer? Luther Muhammad…

Na plus – przebudzenie Divine’a Mylesa, dobra skuteczność Dominika Wilczka czy kolejny dzień w biurze Viktora Gaddeforsa, który nie schodzi z pewnego poziomu i stanowi ogromną wartość dodaną dla „Pierników”.

Na minus – zdecydowanie zbiórka. Abdul-Malik Abu oraz Barett Benson, tworzący podkoszowy duet klubu z Grodu Kopernika, zanotował tego dnia ŁĄCZNIE 2 zbiórki. Sam Wesley Gordon zrobił takich 5 i to właśnie na tablicach swoich rywali. Coś tu ewidentnie nie zagrało.

Tauron GTK Gliwice – Orlen Zastal Zielona Góra 82:70

Mecz bez historii, nad którym nie ma co zbyt wiele się rozwodzić. Jak opisać ten pojedynek w skrócie? GTK pełna kontrola, od początku do końca. Zastal nie objął prowadzenia w tym spotkaniu ani razu, przyjechał do Gliwic osłabiony brakiem Ty Nicholsa, a także, po dużych zmianach personalnych, nie był w stanie pokazać, że jest drużyną, a nie tylko zlepkiem indywidualności.

Fot. Orlen Basket Liga

Darious Perry przyszedł do Zielonej Góry i udowodnił, że potrafi dobrze grać w koszykówkę, jednak nie zdołał on uruchomić całego zespołu, śrubując w międzyczasie indywidualne statystyki. Amerykanin zanotował w sumie 28 punktów, 6 zbiórek i 7 asyst oraz 4 przechwyty, natomiast przytrafiło mu się także aż 5 strat. Poza nim granicę 10 oczek w starciu z GTK osiągnął jedynie Velijko Brkić i Michał Sitnik.

Serbski podkoszowy wraz z Perrym przyczynili się natomiast do jednego, drobnego sukcesu klubu z Zielonej Góry. Orlen Zastal dzięki wyżej wspomnianej dwójce zdołał zmniejszyć straty z 23 po trzeciej kwarcie do 12 punktów po czwartej części gry, co ostatecznie dało im zwycięstwo w dwumeczu nad ekipą z Gliwic (168:165).

Po stronie gospodarzy w dość późny już piątkowy wieczór brylował Martins Laksa, który zdobył 25 oczek, trafiając przy tym aż 5 „trójek”. Co więcej, kolejny raz w tym sezonie Kuba Piśla pokazał, że może być istotną postacią w ekstraklasowym zespole i że warto na niego stawiać.

Intrygującą postacią w tym spotkaniu był jeszcze Łukasz Frąckiewicz. Z jednej strony – double-double (12 punktów i 12 zbiórek) w niespełna 23 minuty, z drugiej – 5 przewinień i aż 6 straconych piłek w tym samym czasie.

Pomimo ostatnich niezwykle nieudanych tygodni, być może w Gliwicach powoli zacznie wychodzić słońce. Boris Balibrea dokonał kolejnego cudu w OBL, tym razem dał gliwiczanom zwycięstwo, na które czekali od… 28 grudnia. I choć rywal nie był zbyt wymagający, takie mecze też trzeba umieć wygrywać, dokładnie w takim stylu, jak zrobiło to GTK. Najmniej z takiego obrotu spraw cieszył się natomiast MKS. Dąbrowianie po czwartkowym triumfie AMW Arki i piątkowym pomarańczowo-niebieskich, ponownie tracili dystans 2 zwycięstw do miejsca, dającego utrzymanie.

Anwil Włocławek – Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski 92:79

Coś niewiarygodnego – kolejna kontuzja w szeregach Stali Ostrów. Ostrowianie mają w tym sezonie olbrzymiego pecha, a szczęście absolutnie nie chce im w tym momencie pomóc. Tasomix Rosiek Stal dopiero co sprowadziła do siebie nowego gracza (Jalen Riley), jednak nie minęło całe jedno spotkanie i ponownie będą oni musieli sobie radzić bez kolejnego zawodnika. Tym razem, to Mateusz Zębski stał się ofiarą tej całej plagi kontuzji (oznacza ona koniec sezonu dla Mateusza), która panoszy się po klubie z Ostrowa Wielkopolskiego.

Śmiało można powiedzieć, że gdyby nie strata tak ważnego ogniwa, jakim był Zębski, Stal miała realne szanse na to, aby we Włocławku sprawić niemałą niespodziankę. Goście stawiali twardy opór podopiecznym Selcuka Ernaka przez ponad 3/4 meczu. Ba, wyglądali po prostu lepiej, niż lider tabeli Orlen Basket Ligi, prowadząc po trzech kwartach 65:62. Prezentować się w taki sposób, mając jednocześnie spore problemy kadrowe przeciwko najlepszej dotychczas drużynie w Polsce? Niesamowite!

Fot. Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski

Najlepszymi graczami „Stalówki” byli tego popołudnia Paxson Wojcik oraz Adas Juškevičius. Litwin wraz z Amerykaninem zdobyli łącznie 40 oczek na 50% skuteczności. Nie dało się jednak pominąć ich strat, które momentami ważyły naprawdę wiele.

Na drugim biegunie od wspomnianych najlepszych strzelców w obozie przyjezdnych, znajdował się natomiast Siim-Sander Vene. Estończyk zaliczył fatalny występ, na który złożyło się okrągłe 0 punktów, 3 zbiórki, 0/9 z gry i EVAL, wynoszący minus 8!

Osłabiona i z pewnymi słabymi punktami (jak Vene) w decydującym fragmencie Stal, miała zatem spore trudności, aby móc pozostać w walce o wygraną do ostatniej sekundy. Anwil w połowie czwartej kwarty, czyli tuż po kontuzji Mateusza Zębskiego, ruszył do ofensywy, zaliczając niesamowity zryw, którego żółto-niebiescy już nie wytrzymali.

Fot: FIBA Europe Cup

Tak naprawdę, to Kamil Łączyński był jego autorem, a niesamowita końcówka sobotniego starcia nie pozostawiła wątpliwości, kto powinien otrzymać miano MVP pojedynku ze Stalą Ostrów. Nie są się też ukryć, że w tym sezonie, po raz kolejny, to Kamil bezapelacyjnie stanowił kluczowy element w drodze do końcowego zwycięstwa w szeregach ekipy prowadzonej przez trenera Ernaka. Profesura!

Warto jeszcze wspomnieć o tym, że w sobotę na parkiecie Hali Mistrzów nie pojawił się Nick Ongenda. Zastąpił go oczekujący na swoją szansę Ronald Jackson jr, jednak patrząc na liczbę minut (7), nie otrzymał ich zbyt wiele. Jackson dołożył od siebie 3 oczka, tyle samo co PJ Pipes (niespełna 6 minut na boisku).

Czy tak szeroka ławka i możliwość obdarzania obcokrajowców niewielką liczbą minut pomoże Anwilowi w walce o mistrzostwo, czy może jednak zaszkodzi? Dobrze wiemy, jak skończyło się to w ubiegłym roku, a kibice we Włocławku z pewnością nie będą chcieli oglądać powtórki z rozrywki.

Legia Warszawa – Energa Icon Sea Czarni Słupsk 56:70

Słabe, okropne, wręcz fatalne spotkanie w wykonaniu zawodników Legii Warszawa. Piłka do kosza nie wpadała, nie wychodziło praktycznie nic, a co za tym idzie, zwycięstwa na koniec meczu być nie mogło. Keifer Sykes przyjechał do Polski i prawdopodobnie się załamał, choć sam nie zagrał zbyt dobrze.

Czarni przyjechali do stolicy i zastali Legię, która rzucała w niedzielne popołudnie z zaledwie 30% skutecznością. Niebywałe! Słupszczanie sami jednak nie mogą być do końca zadowoleni z własnych poczynań. Podopieczni Robertsa Stelmahersa wypadali na tle miejscowych lepiej, natomiast do poziomu „okej” jeszcze trochę brakowało. Różnica polegała na tym, że goście zwyczajnie częściej potrafili skutecznie wykończyć akcje, kończąc mecz z 48% skutecznością.

Najlepiej w obozie przyjezdnych, już chyba standardowo, wypadł Alex Stein, zdobywca 20 oczek. Poza Amerykaninem solidnie zagrał również Szymon Tomczak (8 punktów, 8 zbiórek, 4/4 z gry) i tak naprawdę to by było na tyle.

Fot. Orlen Basket LigaPo stronie legionistów najwięcej punktów uzbierał Aleksa Radanov (12 punktów), zaliczając przy tym aż 4 straty. Co więcej, nikt w ekipie gospodarzy oprócz Radanova nie przekroczył bariery 10 oczek. Spore problemy napotkały także lidera „Wojskowych”, Kamerona McGusty’ego, zresztą podobnie, jak większość jego kolegów. 0/8 z gry i 6 punktów najlepszego strzelca ligi? Jakby tego było mało, warszawianie przez trzy kwarty w żadnej z części nie przekroczyli bariery 15 oczek.

Zakończmy segment o Legii pozytywnie. Za najlepszego zawodnika w warszawskim zespole można uznać natomiast Mate Vucicia, który przez 20 minut otarł się o double-double (9 punktów, 11 zbiórek). Środkowy gra w tym sezonie poniżej oczekiwań lecz tym razem wyglądało to już nieco lepiej.

Podsumowując, mecz na Bemowie był trudny do oglądania, naprawdę słaby. Co by jednak nie mówić, takie też się w koszykówce zdarzają. Zarówno Legia, jak i Czarni pokazali, że potrafią zagrozić rywalom z czołowej półki, a ostateczne rozstrzygnięcia jeszcze przed nami. Na pewno nie można powtórzyć takiego występu, jaki miał miejsce w niedzielę, ponieważ inne drużyny przejadą się walcem czy to po ekipie Warszawy, czy ze Słupska, czy z jakiekolwiek innego ośrodka w Orlen Basket Lidze.

MKS Dąbrowa Górnicza – WKS Śląsk Wrocław 70:68

Trzecia z rzędu wygrana MKS-u! Niesamowite przebudzenie ekipy z Dąbrowy Górniczej, a to wszystko za sprawą zmian, jakie zaszły tam w ostatnich tygodniach. Jeszcze do niedawna byli skazywani na pewny spadek, teraz mogą realnie walczyć o ligowy byt. W końcu do bezpiecznego miejsca tracą już zaledwie jedno zwycięstwo.

Tym razem to Śląsk padł ofiarą odrodzenia ostatniej ekipy polskiej ekstraklasy. Wrocławianie sami jednak nie pomogli sobie w niedzielne popołudnie, zupełnie nie przypominając tego samego zespołu, co w starciu z Kingiem Szczecin. Brakowało ruchu piłki, lepszej skuteczności… po prostu tego „czegoś”.

Co prawda, początek spotkania przebiegał dużo lepiej dla ekipy z Wrocławia, która trzymała kilka punktów przewagi nad drużyną miejscowych. Mimo wszystko nie imponowali oni po atakowanej stronie boiska i na dłuższą metę, taki styl gry nie mógł przynieść zwycięstwa. I nie przyniósł. Od połowy drugiej kwarty coś w obozie przyjezdnych zaczęło się psuć, zaś MKS wszedł na optymalne obroty w ataku. WKS wciąż tkwił w ofensywnej niemocy, rzucając w obu pierwszych odsłonach zaledwie po 15 oczek.

Fot. Orlen Basket Liga

Po przerwie w zespole gospodarzy przebudził się Raymond Cowels, który ostatecznie zaaplikował Śląskowi aż 23 punkty. Dodatkowo, Mattias Markusson stanowił solidne wsparcie dla doświadczonego Amerykanina i nawet słabszy mecz Cobe Williamsa oraz Tylera Cheese’a nie stanął na przeszkodzie do osiągnięcia kolejnego triumfu.

Sukces nie przyszedł jednak tak łatwo, ponieważ o wygranej decydowały ostanie akcje tego pojedynku. W nich, wrocławianie mieli swoje okazje, a nawet zdołali objąć minimalne prowadzenie (65:63). Szczególnie kluczowy okazał się natomiast niecelny rzut wolny Emmanuela Nzekwesiego na 20 sekund przed końcem czwartej części gry. Holender mógł doprowadzić wówczas do wyrównywania, ale ostatecznie chybił, dzięki czemu to MKS wygrał tę wojnę nerwów, zgarniając niezwykle cenne dwa meczowe punkty (70:68).

Trzeba przyznać, że w WKS-ie brakowało wyraźnego lidera, mogącego nieco pociągnąć cały zespół za sobą, być może nawet samodzielnie poprowadzić go do sukcesu. Najlepszym strzelcem drużyny został tego dnia Marcel Ponitka, ale 14 oczek nie robi aż takiego wrażenia, jak chociażby 23 Cowelsa czy 35 Williamsa sprzed kilku dni. Taki to już jednak cykl wrocławskiego klubu – raz na wozie, raz pod wozem.

Jedno jest pewne – po 20 kolejce polskiej ekstraklasy dąbrowianie wysyłają jasny sygnał – nie poddajemy się i wciąż tu jesteśmy. Przed nami kilka bardzo gorących i interesujących tygodni. W końcu, już niedługo zamyka się okienko transferowe, a więc dodatkowe zmiany nie wejdą w grę. Coś czuję, że to będzie niezapomniana walka o utrzymanie w Orlen Basket Lidze…

Trefl Sopot – King Szczecin 98:100

Wow, wow, wow! Świetna zabawa dla oka, bardzo przyjemne widowisko do oglądania i przede wszystkim mecz, który dał nam namiastkę fazy play-off. Starcie Mistrza z Wicemistrzem przyniosło nam sporo walki, zwrotów akcji, a także… rzut na zwycięstwo równo z końcową syreną. Niesamowite emocje!

Można było sobie myśleć, że akcja Luthera Muhammada w starciu z Twardymi Piernikami może się już długo nie powtórzyć, a tu proszę. Aleksander Dziewa zaledwie dwa dni później dokonał równie ważnej i skutecznej próby, która przyniosła Kingowi triumf na terenie obrońców mistrzowskiego tytułu.

Patrząc jednak na to starcie od samego początku, dało się odnieść wrażenie, że szczecinianie są dość mocno pogubieni po rywalizacji w Pekao S.A. Pucharze Polski. W poprzednim meczu ze Śląskiem Wrocław ich gra nie wyglądała najlepiej, a największa broń, czyli rzuty za trzy punkty, odleciała w siną dal. Co gorsze, King pokazał, że bez tego elementu niespecjalnie jest w stanie sobie poradzić z bardziej wymagającym rywalem.

Fot. Trefl Sopot

Nie inaczej sytuacja wyglądała w pojedynku z Treflem, który przez większość czasu kontrolował sytuację na boisku. Zawodnicy prowadzeni przez Żana Tabaka notowali przyzwoity % skuteczności w rzutach z gry, za trzy, a także na linii rzutów wolnych. Tak naprawdę, wiele rzeczy układało się perfekcyjnie dla sopocian i przez większość pojedynku z zespołem ze Szczecina, nic nie wskazywało na to, że wynik może jeszcze obrócić się na ich niekorzyść. Do przerwy na parkiecie szalał bowiem Keondre Kennedy, zaś rezultat wynosił 55:40 dla gospodarzy.

Przyjezdni niejednokrotnie w tym sezonie pokazywali jednak swój charakter i siłę w trudnych momentach, a doskonałym przykładem były zwycięstwa w meczach, w których to przegrywali nawet 24 punktami. W niedzielę, Trefl osiągnął przewagę 18 oczek, co, jak się później okazało, również było niewystarczające na ekipę czerwono-niebieskich.

Podopieczni Arkadiusza Miłoszewskiego poderwali się do walki w najważniejszym momencie meczu, czyli w czwartej kwarcie. King nareszcie zaczął trafiać za trzy, nie tracił też zbyt wielu punktów, aż nagle, krok po kroku, z pokaźnej starty zrobiło się najpierw minus 1, a koniec końców plus 2 (100:98). Wystarczy powiedzieć, że James Woodard w drugiej połowie zdobył wszystkie swoje 13 punktów, Isaiah Whitehead ponownie pokazał się ze świetnej strony, będąc zdecydowanie najlepszym ofensywnym graczem w Ergo Arenie (w sumie 31 oczek), a Olek Dziewa w ostatniej sekundzie dopełnił dzieła zniszczenia Mistrzów Polski.

Fot. Orlen Basket liga

Standardowo, warto wspomnieć o Jovanie Novaku, wykonującym kawał dobrej roboty na rozegraniu. Należy również zwrócić uwagę na cichego bohatera końcówki, czyli wspomnianego chwilę wcześniej Woodarda. James zaprezentował nam świetną defensywę, zapisując na swoje konto niezwykle istotny przechwyt oraz blok. Dzięki temu szczecinianie nie stracili punktów, jednocześnie zyskując kolejne posiadanie. Kto widział, ten wie – obwodowy wykonał kawał dobrej roboty w kluczowym momencie tego pojedynku.

King się uratował, King się obronił i King też wie, że to może być dopiero początek poważnego grania. W klubie ze Szczecina nie doszło jeszcze do długo wyczekiwanego wzmocnienia pod kosz, a rzekomy transfer powinien tylko usprawnić ich grę, a nie zaburzyć.

Trefl natomiast, wciąż bez zdrowego Nicka Johnsona, ma momentami ogromne trudności i wyczuwalny brak lidera w swoich szeregach. Jak daleko mogą zajść złoci medaliści z ubiegłego sezonu, skoro bez Amerykanina to się zwyczajnie nie klei? Kolejny tydzień stawiam takie pytanie i nadal nie jestem w stanie znaleźć odpowiedzi. Nie skreślam sopocian, bo uważam, że mają potencjał na osiągnięcie czegoś „dużego”. Obecnie żółto-czarni mnie jednak nie przekonują i nie prezentują się na tyle, żebym uwierzył w to, że sam Johnson odmieni tę drużynę. Przynajmniej nie na tyle, aby ta ponownie sięgnęła po złoty medal.

 

By |2025-03-10T15:42:27+01:002025-03-10|Koszykówka, Orlen Basket Liga|0 komentarzy

O autorze:

Zostaw komentarz