Ostatnie meczowe szlify przed Pucharem Polski już za nami. Jedni, w tym Dziki i Start, swoje finałowe testy oblali, inni, np. Górnik czy Trefl, wręcz przeciwnie. Zanim jednak uciekniemy myślami do Sosnowca, czas przyjrzeć się temu, co dokładnie działo się w minionej rundzie Orlen Basket Ligi.

Górnik Zamek Książ Wałbrzych – PGE Start Lublin 87:72

Na otwarcie osiemnastej już kolejki obecnego sezonu zawitaliśmy do Wałbrzycha, gdzie miejscowy Górnik podejmował rozpędzony Start. Lublinianie zostali jednak dość prędko zahamowani w hali Aqua-Zdrój a to wszystko za sprawą świetnie grającej drużyny gospodarzy. Dobre wrażenie na samym początku zrobił przede wszystkim Kacper Marchewka, który był autorem pierwszych 6 z 8 punktów Górnika w tym spotkaniu.

Nadspodziewanie dobrze radził sobie także Joshua Patton. Amerykanin na przełomie pierwszej i drugiej kwarty zaliczył serię 12 oczek z rzędu dla swojej drużyny. Środkowy wykazał się przede wszystkim dokładnością i precyzją, zarówno w rzutach z gry (4/4), jak i z linii rzutów wolnych (również 4/4). Ten drugi aspekt może imponować najbardziej, ponieważ przed czwartkowym starciem Patton legitymował się skutecznością wynoszącą zaledwie 38,2%.

Tyran de Lattibeaudiere prawdopodobnie wziął sobie głęboko do serca poczynania swojego rywala i sam zamienił się w prawdziwego tyrana. Jamajczyk na przestrzeni 141 sekund dołożył od siebie ofensywną serię 11 punktów z rzędu i pomógł zmniejszyć dystans gości do sześciu oczek (30:36).

Fot. Orlen Basket Liga

Później lublinianie zaliczyli jeszcze przyzwoity początek drugiej połowy (8:2), jednak tylko na tyle było ich tego wieczoru stać. Pomimo tego, że Start w tym sezonie wygrywa, i to całkiem sporo, bolączka w postaci przeciętnej, a czasem zwyczajnie słabej polskiej rotacji dość mocno odbija się na grze całego zespołu (tym razem zaledwie jedno oczko dołożone od Filipa Puta). Górnik niesamowitym zrywem 17:0 w trzeciej kwarcie tak naprawdę załatwił sprawę, przez co przyjezdni wracali do domu w niezbyt dobrych nastrojach.

Z tego pojedynku można wyciągnąć jeszcze dwie rzeczy. Pierwsza, to ciąg na kosz Ike Smitha. Amerykanin miał w obecnej kampanii lepsze i gorsze momenty, jednak w ostatnim czasie naprawdę imponuje. Czwarta kwarta, czyli decydujący fragment meczu, należała w czwartek do niego. Smith czuł się jak ryba w wodzie, rzucając w ostatnich 10 minutach aż 12 punktów, dając tym samym bardzo potrzebny spokój tegorocznemu beniaminkowi.

Druga sprawa – zdobycze spod kosza. Różnica w tym aspekcie była kolosalna. Start drużynowo z „pomalowanego” uzbierał tylko 22 oczka, zaś Górnik aż 54. I nawet pomimo skuteczności spokojnie powyżej 30% w rzutach za trzy (przypomnijmy, że dotychczas wszyscy, którzy polegli w Wałbrzychu, trafiali na skuteczności poniżej 30%), podopieczni trenera Wojciecha Kamińskiego byli po prostu bezradni wobec gospodarzy, którzy dzielnie bronią swojej twierdzy, jaką jest Hala Aqua-Zdrój (porażka jedynie z Kingiem na inaugurację).


Dziki Warszawa – Arriva Polski Cukier Toruń 86:98

Co w piątek wieczorem wydarzyło się na warszawskim Kole?! Niesamowite rzeczy wyczyniała ekipa Twardych Pierników, choć na początku mogło się wydawać, że Dziki jako zespół ze ścisłej czołówki w klasyfikacji najlepszych defensyw ligi nie pozwoli sobie na to, co ostatecznie oglądaliśmy później.

Fot. Orlen Basket Liga

Pierwsza kwarta to przyzwoita gra gospodarzy, który nie dopuszczali przyjezdnych do głosu. Efekt? Tylko 15 oczek rzuconych przez torunian (w tym 7 przez Barreta Bensona) i 5-punktowe prowadzenie miejscowych. Co istotne, Nikola Radicević spędził pełne 10 minut na boisku, rozdał 4 asysty, nie notując przy tym żadnej straty. Później jednak zarówno gra Serba, jak i całej ekipy Dzików totalnie się posypała.

Goście z Torunia urządzili sobie fantastyczny wieczór w stolicy, rzucając w drugiej i trzeciej kwarcie odpowiednio 35 i 34 oczka. Czegoś takiego nie widziałem już dawno. Wszystko zgrywało się wręcz idealnie, a lekkość i swoboda z jaką pod koszem rywali operował Abdul Malik-Abu była nieziemska. Nigeryjczyk jedyne czym dotychczas zachwycił w barwach Pierników to kilka efektownych wsadów.

W piątkowy wieczór w Hali Koło było zdecydowanie lepiej. Ostatecznie Abu zakończył mecz z 26 punktami na koncie i zaledwie jedną nieskuteczną próbą z gry (12/13). Kosmos! Trzeba natomiast pamiętać o tym, że po stronie rywali na boisku nie pojawił się John Fulkerson, a mocno doświadczona para podkoszowych w postaci Jarosława Mokrosa i Mateusza Bartosza na papierze nie mogła mieć zbyt wiele do powiedzenia.

Po stronie Dzików przez większość meczu po atakowanej stronie boiska istniało wyłącznie jedno realne zagrożenie dla torunian – Janari Joesaar. Estończyk miał wręcz wybitny dzień w rzucaniu z dystansu, finalnie kończąc starcie z sześcioma celnymi „trójkami” na dziewięć prób. Tak naprawdę, cała drużyna na czele z wyżej wspomnianym skrzydłowym spisała się w tym elemencie fenomenalnie, notując aż 17 udanych rzutów na 37 oddanych, co przełożyło się na 45% skuteczności.

Fot. Orlen Basket Liga

Do pomocy Joesaarowi czwartej kwarcie ruszył jeszcze duet Andre Wesson – Denzel Andersson (odpowiednio 8 i 9 punktów w tym fragmencie gry), jednak na odrobienie strat było zdecydowanie za późno. Arriva Polski Cukier miał bowiem aż 26 oczek przewagi po 30 minutach rywalizacji (84:58) i nawet mocny początek ostatniej części pojedynku w wykonaniu warszawian (16:4) nie pozwolił im już powalczyć o końcowe zwycięstwo.

Obrona ekipy prowadzonej przez Krzysztofa Szabłowskiego przez naprawdę długi czas była dziurawa jak szwajcarski ser. Zupełnie to niepodobne do tego, co widzieliśmy przez cały poprzedni sezon, a także połowę obecnego. W końcu warszawianie specjalizują się w szczelnym ustawianiu defensywy, natomiast po zmianach personalnych, które zaszły w ostatnich tygodniach, coś się zdecydowanie zepsuło.


MKS Dąbrowa Górnicza – GTK Gliwice 107:87

Zrobili to! MKS po długim wyczekiwaniu, nareszcie zakończył mecz jako zwycięzca. To jednak dopiero początek drogi zespołu z Dąbrowy Górniczej w kierunku utrzymania się na najwyższym szczeblu rozgrywkowym. Mimo wszystko trzeba przyznać, że ta ekipa występująca po raz pierwszy pod wodzą nowego szkoleniowca spisała się wyśmienicie – nie tylko w jednej z kwart, a przez cały pojedynek.

Fot. Orlen Basket Liga

Nieco lepiej derby rozgrywane w Dąbrowie Górniczej rozpoczęło jednak GTK, które praktycznie w pełni sił, ale po 5 kolejnych porażkach potrzebowało wygranej, jak tlenu – podobnie jak MKS.

Wracając do gliwiczan, świetne wejście zaliczył Łukasz Frąckiewicz (7 punktów), zaś Kuba Piśla utwierdził nas w przekonaniu, że w tym sezonie poczynił znaczący postęp. 20-latek był w sobotnie popołudnie liderem punktowym swojego zespołu, kończąc zawody z 16 oczkami na koncie. Ten gracz to bez wątpienia materiał na bardzo ważną postać OBL w przyszłości, a miejmy nadzieję, że będzie zdecydowanie lepiej, niż wyłącznie status gwiazdy PLK.

Poza młodym Polakiem w obozie przyjezdnych nieco lepszą dyspozycję, aniżeli w minionych kolejkach, pokazał nam także Mario Ihring. Słowak miał niedawno problemy z urazami i trudno mu było powrócić na pełne obroty oraz do dobrej formy, którą zachwycał nas na początku obecnej kampanii. W derbach przeciwko MKS-owi wyglądało to natomiast dużo lepiej (11 pkt, 7 zb, 11 as), natomiast aż 5 strat pozostawia jeszcze spore pole do poprawy.

Fot. Orlen Basket Liga

Tego typu indywidualne występy to zdecydowanie za mało na nieco ożywiony i odnowiony MKS. Goście nie posiadali kogoś w swoich szeregach, kto mógłby odmienić losy spotkania. Wręcz przeciwnie sytuacja wyglądała z perspektywy dąbrowian, który byli prowadzeni przez tercet Cheese – Myers – Markusson. Cała trójka spisała się znakomicie, a na szczególną uwagę zasługuje pierwszy z wymienionych.

Tyler Cheese, autor 30 oczek, zwyczajnie nie miał sobie równych. Amerykanin potrafił rozbijać rywali seriami celnych rzutów dystansowych, utrzymując swój zespół na powierzchni. Później było już tylko lepiej. Przewaga wzrastała, nadeszła stabilizacja i przede wszystkim prowadzenie, którego miejscowi nie chcieli oddać i koniec końców nie dali sobie odebrać.

Po celnej „trójce” Olka Załuckiego na początku czwartej kwarty kibice zgromadzeni na hali w Dąbrowie Górniczej wiedzieli, kto wygra mecz. GTK traciło wówczas 21 oczek, a w ich głowach zaczęło pojawiać się pytanie: co dalej? W końcu to już 6 porażka z rzędu ekipy z Gliwic, która po świetnym początku rozgrywek totalnie się pogubiła.


Trefl Sopot – WKS Śląsk Wrocław 94:90

Specyficzne to było spotkanie. Widzieliśmy świetną pierwszą połowę Trefla, wybitną wręcz skuteczność rzutów z gry (64%), a także nieco zagubionego ich rywala, któremu pozostawać w walce pomagał głównie Jeremy Senglin. Mogło się wydawać, że nic nie zagrozi w ten piątkowy wieczór Mistrzom Polski, w przeciwieństwie do Śląska, mającym kryzys dawno za sobą.

Wszystko to, choć prawdziwe, nie mogło być tak proste, jak się właściwie wydawało. Trefl, w głównej mierze za sprawą fenomenalnego Nicka Johnsona, a także wspierających go Marcusa Weathersa czy Aarona Besta mógł czuć się w miarę spokojny o prowadzenie, a także o przebieg wydarzeń na parkiecie. Dodatkowo, pozostali gracze także mieli bardzo dobry dzień jeśli chodzi o egzekucję akcji po atakowanej stronie boiska, co tylko wzmacniało pewność siebie w szeregach żółto-czarnych.

Fot. Orlen Basket Liga

Wrocławianie poza wcześniej wspomnianym Senglinem ratowali się jeszcze błyskiem Błażeja Kulikowskiego, jednakże generalnie nie prezentowali się zbyt dobrze. Ich strata do przerwy wynosiła natomiast jedynie 10 oczek, co przy takim obrocie spraw można było uznać za drobny sukces.

Więcej dobrego nadeszło później, kiedy to sygnał do ataku już w drugiej połowie, dał Justin Robinson. WKS poważnie wziął się do pracy, zaś sopocianie tracili wówczas wręcz nieprzyzwoite ilości punktów. W końcu na początku czwartej kwarty Mistrz się doigrał – Śląsk objął prowadzenie (77:75).

Mimo wszystko miejscowi nie mogli tego tak zostawić i tego tak nie zostawili. W decydujących momentach, pomimo wówczas słabego spotkania w wykonaniu Jakuba Schenka, to właśnie polski rozgrywający wziął na siebie odpowiedzialność zdobywania punktów i to on koniec końców był jednym z ojców sukcesu swojego zespołu. Śląsk walczył dzielnie, zdołał wrócić z -19, jednak czegoś w Sopocie im zabrakło. I nie, nie mówimy tu o Kenanie Blackshearze, który ku zaskoczeniu wielu, naprawdę zrobił dla wrocławian coś dobrego (8 pkt).

Fot. Orlen Basket Liga

Ciekawą sprawą było także zarządzanie drużyną przez Żana Tabaka. Chorwat w ważnych momentach sadzał na ławce genialnego wcześniej Nicka Johnsona i zastępował go Aaronem Bestem (tu strata prawdopodobnie najmniejsza). Na parkiecie pojawiał się Darious Moten, a piłkę w rękach trzymał Jakub Schenk, notujący wówczas słaby występ z 5 stratami na koncie. Wygląda nieco absurdalnie, ale czy zadziałało? Oczywiście, że tak!

W takim wypadku Trefl pokazuje swoją siłę, głębię składu, ale również to, że potrafi radzić sobie z presją. Nawet jeśli takową presję stworzył sobie sam przez utratę przyzwoitej zaliczki.

WKS już w najbliższy czwartek pojawi się w Sosnowcu ze znacznie zmienionym składem, bowiem do klubu ściągnięto aż dwóch nowych graczy – MaCio Teague’a oraz De’Jon Davisa. Ten pierwszy naszą ligę już zna i to bardzo dobrze (grał w Czarnych Słupsk w ubiegłym sezonie), natomiast drugi z wyżej wymienionych dopiero będzie ją poznawać. Czy tym razem roszady personalne przyniosą oczekiwany skutek, i, przede wszystkim, czy to już koniec tych zmian we Wrocławiu? Wiele wskazuje na to, że odpowiedź na drugie pytanie jest przecząca.


Tasomix Rosiek Stal Ostrów Wielkopolski – PGE Spójnia Stargard 75:89

Sobotnie starcie w Ostrowie Wielkopolskim zaczęło się bardzo dobrze dla ekipy Spójni, jednak takie obrazki w tym sezonie dla podopiecznych Andreja Urlepa to nic nowego. Zazwyczaj wszystko psuje się później – im dalej w las, tym po prostu gorzej.

Tym razem było zdecydowanie inaczej. Zespół, który dotychczas grał anty-koszykówkę, wyglądał w Ostrowie przyzwoicie. Tego samego nie można powiedzieć natomiast o Stali. Drużyna prowadzona przez Andrzeja Urbana ma niemałe problemy z poukładaniem tego, czym obecnie dysponuje. Do klubu wrócił Aigars Skele, a po poważnej kontuzji powyżej oczekiwań spisuje się Damian Kulig, jednak cała układanka, a tak naprawdę rozsypane puzzle, zwyczajnie nie działają.

Fot. Orlen Basket Liga

Szczególnie defensywa gospodarzy w sobotni wieczór wolała o pomstę do nieba. Stargardzianie otrzymywali wolny przejazd przez autostradę od linii rzutów za trzy punkty aż pod samą obręcz. Tam albo byli faulowani, albo po prostu kończyli akcję łatwym lay-upem.

Prawdziwym liderem przyjezdnych, nie tylko w tym meczu, jest Luthar Muhammad. Amerykanin w Ostrowie nie oddawał zbędnych rzutów (7/11 z gry, 22 oczka) prowadząc swój zespół przez całe spotkanie prosto po wygraną. Punktowo dobry występ zaliczył także nowy nabytek Spójni, Trey Davis (21 pkt), jednakże jego skuteczność (5/14 z gry), a także liczne straty (łącznie 5) pokazały, że do Muhammada jeszcze trochę mu brakuje.

Fot. Orlen Basket Liga

Co ważne, obwodowi liderzy PGE Spójni otrzymali świetne wsparcie od polskich graczy, tj. od Dawida Słupińskiego oraz Pawła Kikowskiego. Wszystko, co mogło się ułożyć dobrze dla gości, dokładnie w taki sposób się ułożyło. Ciekawe tylko na jak długo podopieczni trenera Urlepa faktycznie będą grać w koszykówkę, a nie w coś, co miało ją przypominać.

Stal po transferze Skele, a także powrocie do gry Kuliga miała wyglądać zdecydowanie lepiej, piąć się w górę tabeli, zdobywać wzniesienia, szczyty… Obecnie ostrowianie nie mogą przeskoczyć nawet małego pagórka i jeśli marzą o grze w fazie play-in, będą musieli jeszcze sporo się napracować. Ten eksperyment, póki co nie może wypalić i tak naprawdę nie wiadomo czy kiedykolwiek wypali. Nie odbieram jednak Stali szans na walkę o miejsce w play-offach. Wyczuwam, że przed nami niezwykle interesująca druga część sezonu.


Anwil Włocławek – Energa Icon Sea Czarni Słupsk 92:86

Hit nie zawiódł. Niecodzienna pora (godz. 12:30) nie zmieniła tego, czego w Hali Mistrzów się spodziewaliśmy. Dużo walki, niezwykle emocje i wypełniony obiekt we Włocławku dał nam bardzo przyjemny klimat do niedzielnego obiadu. Myślę, że mogliśmy się spodziewać także tego, że Czarni realnie mogą zagrozić Anwilowi w walce o zwycięstwo. I tak też było.

Słupszczanie prowadzili przez większość tego pojedynku, zaś Alex Stein prowadził swój zespół tak, jak należało. Do tego świetne dysponowany z dystansu był Michał Nowakowski, a swoje drobne serie punktowe zaliczał także Fahrudin Manjgafić.

„Rottweilery” wyglądały momentami na nieco zagubione, jednak po naprawdę słabym początku (10:21) potrafiły wrócić do meczu i usadowić się tuż za plecami gości ze Słupska. Duża w tym zasługa PJ’a Pipesa. Myślę, że ten transfer w pierwszych chwilach po jego ogłoszeniu nie zrobił wielkiego szumu i zadowolenia. Oczywiście, nie było narzekania, złości czy smutku, natomiast na wieść o przybyciu tego zawodnika do OBL oraz w oparciu o poprzednią przygodę Amerykanina w Polsce (rozstał się z Legią w trakcie ubiegłego sezonu) szampana we Włocławku raczej nie otwierano.

Fot. Orlen Basket Liga

Tymczasem Pipes pokazał, że może być brakującym ogniwem po atakowanej stronie boiska wtedy, kiedy Michał Michalak lub Kamil Łączyński mają słaby dzień – dokładnie tak, jak to było w niedzielę.

Nowy nabytek włocławian rzucił 26 punktów i był zdecydowanym liderem ekipy Selcuka Ernaka. W decydującym fragmencie meczu dołączył do niego jeszcze Luke Petrasek, co pozwoliło Anwilowi na zniwelowanie strat i doprowadzenie do dogrywki. W niej, gospodarze nie dali szans przyjezdnym, dzięki czemu zanotowali 15 wygraną w obecnej kampanii. Końcowego triumfu mogło jednak nie być, natomiast Loren Jackson chyba miał nieco inne plany i postanowił nie psuć szampańskiej zabawy miejscowym kibicom, przy okazji psując ją fanom swojego obecnego pracodawcy…


Legia Warszawa – Orlen Zastal Zielona Góra 85:79

To było naprawdę ciekawe widowisko na warszawskim Bemowie, o czym może świadczyć statystyka największych przewag punktowych poszczególnych zespołów w tym spotkaniu:

Legia – max +8

Zastal – max +1

Zastal, z którego ledwo co wyfrunął (prosto do Chin) Sindarius Thornwell, a także wypadł Kamari Murphy (kontuzja) przyjechał do stolicy po prostu wyjść na parkiet i walczyć. Nie da się ukryć, że pomimo przeciętnej formy, to legioniści byli faworytem tego starcia.

Zielonogórzanie od samego początku nie wywieszali jednak białej flagi i niezwykle dzielnie stawiali opór ekipie gospodarzy. Przyjezdni stanowili silny kolektyw, z którego nie wyłaniał się jeden konkretny lider. Tak naprawdę to praktycznie każdy zawodnik pojawiający się na parkiecie dawał coś od siebie. I trzeba powiedzieć, że to jest ta siła, prowadząca Zastal w tym sezonie. Oczywiście, są gracze z nieco większymi umiejętnościami technicznymi i jednocześnie znacznie wyższymi oczekiwaniami, natomiast pozostali robią co mogą, aby dać z siebie 100% i wywalczyć sobie przy okazji dodatkowe minuty gry.

Fot. Orlen Basket Liga

Jeszcze tydzień temu pisałem o tym, że chciałbym zobaczyć trochę więcej zaangażowania od Filipa Matczaka oraz zwiększenia minut dla Michała Sitnika. I dostałem dokładnie to, o czym wspominałem. „Fifi”, pomimo zaledwie 16 minut na parkiecie, spisał się znakomicie i w pewnym momencie w pojedynkę trzymał Zastal przy życiu. Sitnik podejmował za to bardzo odważne decyzje, a same dokonania statystyczne pokazują, że warto dać mu szansę.

Swoje „pięć minut” miał także Artur Łabinowicz, Ty Nichols prezentował się dość stabilnie, jednak ten zbiór równych i walecznych koszykarzy klubu z Zielonej Góry nie był w stanie przebić pojedynczych liderów warszawskiej Legii.

Świetna pierwsza połowa, a w szczególności druga kwarta, w wykonaniu duetu Pluta – McGusty mocno ciągnęła gospodarzy w stronę końcowej wygranej, natomiast, aby tak się stało, w dalszej części meczu o sobie musiała przypomnieć kolejna grupa graczy. Amerykanin i Polak po przerwie wypadli bowiem zdecydowanie gorzej.

Fot. Orlen Basket Liga

Na ratunek miejscowym przyszedł nowy nabytek „wojskowych”, Aleksa Radanov. Serb, dla którego warszawski klub wpłacił do kasy OBL 100 tysięcy złotych na 6 licencję dla obcokrajowca, wywiązał się ze swojej roli w debiutanckim spotkaniu znakomicie. Double-double – 15 oczek, 10 zbiórek, a także kilka ważnych akcji, czyli dokładnie to, czego Legia potrzebowała i to, co bardzo dobrze wykorzystała, ostatecznie odnosząc 10 wygraną w obecnej kampanii.

Może nie było to przekonujące zwycięstwo warszawian, jednak szeroka kadra oraz dużo czasu na odpowiednie zgranie się całego zespołu może przynieść coś dobrego dla drużyny ze stolicy. Póki co, na ten moment Legię trudno brać na poważnie do grona kandydatów do medalu na koniec sezonu, natomiast będzie on trwał jeszcze trochę czasu i może nam zafundować wiele zwrotów akcji. Czy taki zwrot zobaczymy w wykonaniu podopiecznych Ivicy Skelina? Kto wie. Przecież dokładnie rok temu także nikt nie brał na poważnie triumfu tej ekipy w turnieju finałowym Pucharu Polski.


King Szczecin – AMW Arka Gdynia 99:84

Minioną kolejkę Orlen Basket Ligi kończyliśmy w Szczecinie, gdzie miejscowy King podejmował znacząco osłabioną AMW Arkę. Goście bez Stefana Djordjevicia (ma niebawem wrócić do gry), a także Nemanji Nenadicia (podobna sytuacja, jak z Djordjeviciem) nie mieli zbyt dużej siły rażenia, co bez zaskoczenia przełożyło się na kolejną w tym sezonie porażkę.

Nie wszystko w tym starciu było jednak takie czarno-białe, a przyjezdni naprawdę dzielnie stawiali opór Wicemistrzom Polski. Pierwsza kwarta zakończyła się wynikiem 24:19 dla Arki. Niespodzianka? Oczywiście, że tak.

Fot. Orlen Basket Liga

Żółto-niebiescy prezentowali się tak dobrze m.in. ze względu na świetne otwarcie w wykonaniu Kuby Garbacza, które było kontynuowane przez prawdopodobnie największe pozytywne zaskoczenie tego meczu, Daniela Szymkiewicza. Polski skrzydłowy zanotował w niedzielę łącznie 5 celnych „trójek” (5/6), co przełożyło się ostatecznie na 19 oczek i pozycję ofensywnego lidera gdynian.

King nie mógł sobie jednak pozwolić na taki przebieg wydarzeń, więc podopieczni trenera Miłoszewskiego zareagowali błyskawicznie. Efekt? 29:20 w drugiej i 30:21 w trzeciej kwarcie oraz prowadzenie 13 punktami przed decydującym fragmentem spotkania.

Wówczas bardzo dobre zawody rozgrywał Isiah Whitehead, który dobijał defensywę Arki kolejnymi skutecznymi rzutami dystansowymi (łącznie 6/8 za trzy, 26 oczek). Do tego dodajmy sobie solidny występ Aleksandra Dziewy (18 pkt, 9 zb), a także niezbyt udany dzień lidera AMW Arki oraz najlepszego strzelca OBL, Łukasza Kolendy. Rozgrywający, co prawda dołożył od siebie 18 punktów, natomiast zarówno skuteczność (4/13 z gry), jak i liczba strat (5) tak naprawdę tylko pozwalały rozpędzić się gospodarzom.

Fot. Orlen Basket Liga

Wicemistrzowie wybiorą się do Sosnowca po dość udanych ostatnich tygodniach, jednak już w pierwszym starciu Pucharu Polski czeka ich prawdziwy test – rozpędzony Mistrz Polski z Sopotu. Zadanie nie będzie proste i prawdopodobnie to Trefl przyjedzie tam jako faworyt. Nie można natomiast zapominać, że to rozgrywki pucharowe – każdy kolejny mecz i każdy dzień to zupełnie nowe rozdanie. Czy szczecinianie sprawią niespodziankę i sięgną po trofeum? W takiej sytuacji nie odbieram szans nikomu, licząc na naprawdę świetne 4 doby w Arenie Sosnowiec.

Arkę czeka za to przerwa, która może być dla nich zbawienna. Podstawowi gracze wyzdrowieją, zespół trochę potrenuje i wróci do rywalizacji po bardzo ważne zwycięstwa. W końcu MKS z nowym trenerem na ławce zaczyna wygrywać i z pewnością nie odpuści walki o utrzymanie do ostatniej kolejki. Jeszcze niedawno brzmiało to abstrakcyjne, jednak teraz? Teraz wszystko jest możliwe, a w dużych opałach znajduje się właśnie ekipa z Gdyni oraz Gliwic, do których dąbrowianie tracą już dwa zwycięstwa.